[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Pokażcie im, cholera, że to nie żarty.- Jasne.Al zapalił cygaro gniewnym spojrzeniem.- Dobra.Luigi, kiedy możemy się zabrać za ten układ Toi-Hoi?Zapytany wzruszył ramionami.- Cóż tu dużo mówić, Al.Przygotowania nie idą zgodnie z planem.- Czemu?- Myśleliśmy, że podwoimy stan floty okrętami z Arnstadta.No i się udało,tylko że wielu potrzebujemy do utrzymania porządku na miejscu.Na domiar złego,ciężko dziś o załogę godną zaufania.I jeszcze ten Kursk zwalił nam się na głowę.Palnęliśmy głupstwo i tyle, Al.Ten sracz nie jest wart funta kłaków.Kmiotki nie dająsobie przemówić do rozumu.Nie witają nas z otwartymi ramionami.- Tym się właśnie zajmuje Mickey - rzekł Silvano.- Próbuje przeprowadzićofensywę i chwycić wszystkich za mordę.Ale to nie takie łatwe.Cwane gnojkirozproszyły się po bezdrożach.Chowają się w lasach, jaskiniach i niedostępnychzakątkach, gdzie nie wyśledzi ich żaden czujnik satelitarny.A Konfederacja rąbie wnas tą niewidoczną bronią, jakby Arnstadt był tylko rozgrzewką.Tracimy do czterechstatków dziennie.- Moim zdaniem Luigi ma rację - stwierdził Emmet.- Ten Kursk to niewypał.Koszt wielki, zyski minimalne.Wycofajmy flotę.Pozwólmy opętanym zająć sięplanetą tak, jakby tego chcieli.- Organizacja utraci wpływy na Kursku - zauważyła Patricia.- Gdy wszyscyzostaną opętani, wyniosą się z planetą do innego wszechświata.- A jaki z niej pożytek? - Spytał Leroy.- Tylko propagandowy.Nie możemy płynąć dalej tym kursem.Zgadzam się z Emmetem.Powinniśmy brać się za planety wczwartym stadium zasiedlania.Takie, które przynajmniej wyrównają nam straty.- Trudno się z tym nie zgodzić - przyznał Al.- Niechętnie wyrzekam się Kurska,ale skoro tak sprawy stoją, to chyba nie mamy wielkiego wyboru.Luigi! Sprowadz tuszybko Mickeya.Niech wezmie z sobą jak najwięcej statków i żołnierzy.Ruszymy naToi-Hoi, gdy tylko załadujecie sprzęt i żywność.Inaczej ludzie pomyślą, że zabrakłonam pary, a tak pójdziemy za ciosem.- Zrobi się, szefie.Wysłałbym Camerona Leunga, jeśli nie korzystasz z jegousług.To najszybszy posłaniec, dzięki niemu uchronimy od zniszczenia kilka statków.- Jasne, nie widzę problemu.Niech leci natychmiast.- Al wydmuchał kółeczkodymu w stronę sufitu.- Coś jeszcze?Leroy i Emmet popatrzyli na siebie z niewyraznymi minami.- Ludzie coraz częściej kantują przy rozliczeniach - oznajmił Emmet.- Ja bymto nazwał fałszerstwem.- Chryste! Pomyślałby kto, że w dobie lotów kosmicznych wytępiono fałszerzy!- A mówiliście, że to niezawodny system - wtrącił Silvano z szatańskimuśmieszkiem.- I byłby - odparł Emmet z naciskiem.- Felerny jest sposób jego wprowadzania.%7łołnierze oszukują w raportach o spłacaniu energistycznych długów przez opętanych.Mamy coraz więcej skarg.Tylko patrzeć, a wybuchną zamieszki.Musisz uświadomićzarządcom, Al, że grunt to zasady.Gospodarka, którą tu rozkręcamy, prędko sięzałamie, jeśli ludzie przestaną sobie ufać.Po bankructwie stracimy kontrolę nadplanetą.Wybuchną bunty gorsze niż na Kursku.Nie sposób walić z orbity do każdego,kto się z nami nie zgadza.Pospólstwo musi znać mores, ale nie można stosowaćbrutalnych środków.- Dobra, już dobra! - Al machnął ręką, podenerwowany mentorskim tonemEmmeta.- Biorąc pod uwagę to, cośmy do tej pory widzieli, wątpię, czy społeczeństwoopętanych, którzy nie widzą nad sobą bata, rozwiązało samo choćby kwestię żywności.Jeśli rozpadnie się zaplecze zaopatrzeniowe, pierwsze opustoszeją miasta.Trzebauprawiać olbrzymi szmat ziemi, żeby wykarmić takiego molocha jak San Angeles.- Przestań wreszcie pierdzielić! Wiem, o co ci chodzi.Gadaj mi tu zaraz, cozamierzasz z tym zrobić!- Najwyższa pora, Al, żebyś spotkał się znowu z zarządcami planety - powiedział Leroy.- Wykorzystamy powrót floty.Pokażemy im, że tworzymy zwarty monolit i beznas nic nie zrobią.Co niektórym trzeba utrzeć nosa.- Do stu tysięcy piorunów, znowu jakieś popieprzone wojaże? Dopiero cowróciłem!- Rządzisz dwoma układami słonecznymi, Al - stwierdził sucho Leroy.- Sąrzeczy, którymi musisz się zająć.Al skrzywił się.Spasiony impresario miał rację.Jak zawsze zresztą, do cholery.To nie była gra, którą można przerwać i wznowić w dowolnej chwili.Zupełnie inaczejniż kiedyś.W Chicago wspinał się na górę po plecach dygnitarzy, tutaj sam byłnajważniejszym dygnitarzem.Zaczynał zdawać sobie sprawę z odpowiedzialności iogromu tego, co stworzył.Jeśli upadnie Organizacja, razem z nim pójdą na dno miliony żywych iwskrzeszonych.Ich nadzieje roztrzaskają się na rafach jego samolubnejbezkompromisowości.Swego czasu niepotrzebnie uniósł się dumą i wylądował wAlcatraz.Alcatraz byłby rajskim ogrodem w porównaniu z męczarniami czekającymigo, jeśli teraz zawiedzie.Walka, która pomału zbliżała się do końca, nie cieszyła się już tak wielkimzainteresowaniem; opętani przebywający na siłowni gapili się na niego podejrzliwymwzrokiem.Dostrzegali mętlik i strach w jego myślach.Leroy i Avram czekalizmieszani tą nagłą, krępującą ciszą.- Zwięta prawda, Leroy - rzekł ugodowo Al.- Dobrze wiem, czym rządzę.Inigdy nie bałem się robić tego, co należy.Zapamiętaj to sobie.Ułożysz plan podróży,kapujesz?- Tak, sir.- Czasem gadasz do rzeczy.Dobra, chłopaki, wiecie, co macie robić.Do roboty!Gulo po raz ostatni walnął w brzuch swego przeciwnika, który zatoczył się naliny i osunął w kącie na ziemię.Malone przeskoczył nad linami, aby zbadaćprzegranego.Gulo stał nad nimi, niezdecydowany.Krew płynęła mu obficie pobrodzie.- W porządku, chłopie - rzekł Malone.- Wystarczy na dzisiaj.Al wyrzucił cygaro i stanął przy ringu.Gestem ręki nakazał zbliżyć sięzwycięzcy.- Dzielnie sobie poczynasz, chłopcze.Od dawna trenujesz?Gulo wyciągnął z ust zakrwawiony ochraniacz na zęby. - Od dziewięciu dni, panie Capone - wymamrotał, opluwając garnitur Alakropelkami krwi.Al chwycił głowę młodzieńca i obrócił ją z boku na bok.Oglądał sińce i rozcięciapod kaskiem.Natężył wolę, aż poczuł zimne mrowienie, wędrujące wzdłuż ręki doczubków palców i stamtąd na twarz Gula.Krwawienie ustało, a nabrzmiałe siniakilekko się wygładziły.- Nic ci nie będzie - zawyrokował.Jezzibella odpoczywała na okrągłym łożu.Wbudowany w ścianę holoekranpokazywał wnętrze siłowni za pośrednictwem czujnika zamocowanego wysoko nasuficie.Emmet, Luigi i Leroy stali blisko siebie i prowadzili poważną dyskusję;sypialnię wypełniały ich odpowiednio wzmocnione szepty.- Ciężki dzień miałeś w pracy, skarbie? - Zapytała Jezzibella.Przybrała wyglądtwardej osoby o gołębim sercu.Na jej twarzy malowało się skupienie, delikatne rysybarwił lekki rumieniec.Włosy miała ostrzyżone równiutko na pazia.- Sama widziałaś.- No, tak.- Rozplotła nogi i wstała, szamocząc się z białą jedwabną podomkąbez paska, która, rozchylona do samej talii, odsłaniała nader kształtny pępuszek.-Chodz tu, kochanie.Połóż się.- Ejże, już dość mnie ten dzień wymęczył! - Sam się wystraszył swego brakuentuzjazmu.- Nie o to mi chodzi [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • higrostat.htw.pl
  •