[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Następnego ranka niebo było zupełnie czyste i wykonaliśmy kawał dobrej roboty.Po kilku godzi­nach mordęgi dostaliśmy się do głównej rzeki.Była znacznie szersza niż nam się wydawała oglądana z góry.Bryłki lodu, unoszące się na powierzchni mokrego śniegu, tłukły o brzeg, ale środek był czysty, spływały nim duże kry.Trzeba będzie wio­słować około dwustu metrów.Miko wydobył ze swego plecaka tratwę, która po pociągnięciu za uchwyt automatycznie wypełniła się powietrzem.Była przeznaczona dla trzech nor­malnej wielkości osób.Dla nas oznaczało to trzy­krotną przeprawę.Pierwsze dwie przebiegły bez szczególnych kłopotów.Gdy zostałem sam na jed­nym brzegu, a reszta grupy wraz z paralizatorem znajdowała się na przeciwnym, poczułem się nie­swojo.Wyciągnąłem nóż i nie nadmuchiwałem ka­mizelki ratunkowej, aby zachować swobodę ruchu do ostatniej chwili.Pancho, Alegria i Miko przepra­wili się pierwsi, po czym Pancho wrócił po B’oosa.Miał następnie przypłynąć po mnie, ale w drodze powrotnej złapał go kurcz, więc przypłynął Miko, gdyż B'oosa był zbyt duży, a Alegria za mała.To mi nie odpowiadało, ale byłem szczęśliwy, że w końcu mogę uruchomić kamizelkę i wejść na tratwę.- Prąd jest silny dopiero na środku - poinfor­mował Miko.- Tam się trzeba solidnie przyłożyć.Tą przeklętą tratwą nie można było w ogóle ste­rować.Wiosłowaliśmy prosto, a znosiło nas łukiem po przekątnej na drugi brzeg.Musieliśmy używać wioseł do odpychania kry, gdyż niektóre tafle były tak wielkie, że można było na nich stanąć.Miko był bardziej doświadczonym żeglarzem ode mnie, ale jako silniejszy znajdowałem się na przodzie tratwy.Zmierzaliśmy prosto ku czemuś, co wyglądało na wir wodny.Wskazałem wiosłem.- Czy to nie oznacza, że tam pod wodą jest skała albo coś podobnego? Czy nie powinniśmy tego.- Tego przedtem nie było! - krzyknął.- To nie skała! W tym momencie woda uniosła się i olbrzymia góra białego futra wynurzyła się na powierzchnię.Okręciła się powoli i utkwiła w nas wielkie białe oko.Znajdowała się nie dalej niż dziesięć metrów.Z brzegu zagrzmiał paralizator.Bestia obróciła się, by spojrzeć i zanurzyła się leniwie.- Była tak blisko - odetchnął Miko.Wiosłowałem jak szalony.- Była za daleko, idioto! Nie można zabić mon­strum tej wielkości z.Nagle wylecieliśmy w powietrze, koziołkując sza­leńczo i zanim wpadłem w czarną, lodowatą wodę, zobaczyłem jeszcze olbrzymi, biały grzbiet.W takiej wodzie silny mężczyzna może przeżyć pięć do sze­ściu minut.Zimno czułem tylko w pierwszej chwili, zaraz potem zacząłem drętwieć.Wynurzyłem się z niewiele wartym w tej sytuacji nożem w ręce.Chciałem wydobyć wibropałkę, ale była schowana pod kamizelką ratunkową.Nigdzie nie dostrzegłem śnieżnej bestii.Miko rozpaczliwie próbował się do­stać na najbliższą dużą krę.Ja zdecydowałem się na tratwę - miałem bliżej.Nie wiem, ile czasu to zajęło.Próbując rytmicznie oddychać, młóciłem wo­dę ramionami, starając się nie myśleć o bestii pły­wającej gdzieś w pobliżu, gotowej jednym zaciśnię­ciem szczęk pozbawić mnie życia.Jakoś w końcu dotarłem do pozbawionej wioseł tratwy i wciąg­nąłem na nią połowę ciała.Zacząłem uderzać wodę nogami, kierując się powoli w stronę brzegu.Po kilku minutach usłyszałem krzyki.Stojąca na brzegu trójka wykrzykiwała z całych sił, pokazując coś na wodzie.B'oosa padł na ziemię i z pozycji strzelca wyborowego wystrzelił kilka razy.Wskazywali na Miko, który dopłynął do kry i leżał teraz na jej powierzchni.Był nieprzytomny.Widać było gło­wę bestii zbliżającej się pod prąd do kry.Dwie olbrzymie łapy wynurzyły się z wody i sięgnęły po ofiarę.Na szczęście Miko leżał daleko od krawędzi i pazury bestii ześlizgnęły się po lodzie.Zwierzę zawyło i zaczęło gramolić się na krę.Serie pocisków z paralizatora, którymi B'oosa nieustannie je zasy­pywał, nie robiły na nim najmniejszego wrażenia.Po chwili potwór zdołał wciągnąć swoje cielsko na lód.Wiedziałem, że aby nie stać się jego deserem, powinienem jak najszybciej dostać się na brzeg, ale groza tej sceny sparaliżowała mnie.Bestia, mimo że czterema nogami stała na lodzie, była półtora raza wyższa ode mnie.Pochylała się nad Miko.Ale zamiast rozerwać go na strzępy, stalą wciąż, po­trząsając głową, a jej potężne łapy zwisały bezwład­nie wzdłuż ciała.B'oosa nie przerywał kanonady i strzały zaczynały dawać efekt.Cztery nogi ugięły się, olbrzymie cielsko zwaliło się na lód, a potworny pysk wylądował o mniej niż metr od Miko.- Zabierz go! Zabierz go do tratwy! - krzyknął B'oosa.- Szykujcie linę.To musi przecież potrwać - pomyślałem, - Cie­kawe, jak długo bestia będzie nieprzytomna? Za­wróciłem i tłukąc nogami wodę, z prądem rzeki popłynąłem w kierunku kry.W takiej sytuacji nie zostawia się nikogo, nawet Miko.Ale nie czułem już nóg i miałem trudności z oddychaniem.Zanim dopłynąłem do kry, wpadłem w rodzaj transu spo­wodowany bólem i wyczerpaniem.Zdołałem wydo­być się na lód, ale ponieważ od pasa w dół nie czułem już nic, stojąc tam, miałem przedziwne uczucie, że unoszę się dwa metry nad ziemią Mógłbym tak stać w nieskończoność, ciesząc się że nie jestem już w wodzie.Jakieś krzyki dobiegały z brzegu.Bestia leżała z otwartymi oczami, jej nozdrza poruszały się powoli.Patrzeliśmy na siebie przez chwilę, potem przeraźliwy ból w nogach przy­wrócił mi świadomość i zdrowy strach zaczął prze­sączać się do mego mózgu.Przyciągnąłem Miko do krawędzi i udało mi się przesunąć go na tratwę.Gdy zsunąłem się do wody, początkowe uczucie palących płomieni szybko przemieniło się w odrę­twienie.Byliśmy około siedemdziesięciu metrów od brzegu, kiedy z pełnym przekonaniem, że i tak nie dopłynę, zacząłem kopać wodę.Krzyczeli, abym wszedł na tratwę.Nie miało to według mnie sensu, ale przynajmniej mogło tam być cieplej.Zajęło mi to dużo czasu.Wszystko teraz zajmowało mi dużo czasu, musiałem w dodatku uważać, by Miko nie wypadł za burtę.Wysiłek był zbyt duży, poczułem jakiś nowy, ściskający ból pośrodku klatki piersio­wej.Atak serca? Osunąłem się na Miko jak na poduszkę.Zapadłem w ciemność.Ocknąłem się na chwilę i powtórnie zemdlałem.- Dosięgniesz do niej? - szeptał Miko.Byłem zły, że mnie obudził.- Do czego?- Lina.Rzucili do nas linę.Mówią.Słyszałem, że krzyczą, ale za bardzo dzwoniło mi w uszach, abym mógł cokolwiek zrozumieć.Dźwignąłem się odrobinę, by móc zerknąć ponad krawędzią tratwy.Tam rzeczywiście była lina przyczepiona jednym końcem do kamizelki ratunkowej i co więcej, powoli się do niej zbliżaliśmy.Rzucili ją tak, by opadła na krę, którą doganialiśmy popycha­ni przez wiatr.I co z tego, skoro nie władałem już rękoma, a ból w piersiach nasilał się.Odczekałem, aż tratwa dotknęła liny i wystawiłem rękę na burtę.Gdy siadłem, ręka wraz z zaczepioną o nią liną zsunęła się do wnętrza tratwy [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • higrostat.htw.pl
  •