[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nie miały widocznych obrażeń.Stan ten trwał może trzy minuty, co wystarczyło, byśmy odzyskali zdrowy rozsądek.Potem zmienna burza zaczęła cichnąć.Był to bardzo powolny proces.Musieliśmy znosić go przez wiele godzin, aż wreszcie dokonał się.Jedyną pozostałością po minionym horrorze były szczątki roztrzaskanej manty.Ale, do diabła, czy kiedykolwiek przeżyliśmy coś równie wstrząsającego?— Mieliśmy cholerne szczęście — powiedziałem do innych, gdy zbieraliśmy nasz dobytek.— Szczęście, że wszyscy nie zginęliśmy.— To nie kwestia szczęścia, Konowale — odpowiedział Jednooki.— Te potwory, w momencie gdy zobaczyły burzę, już zmierzały w bezpieczne miejsce.W miejsce, w którym nie byłoby nic, co mogłoby je zabić.Albo nas.Goblin przytaknął.Jeszcze przez długi czas byli całkowicie zgodni i nie dziwiło nas to.Wszyscy wiedzieliśmy, jak bliscy byli śmierci.— Jak wyglądałem? — zapytałem.— Nie czułem żadnych zmian, prócz nerwowego niepokoju, jakbym był pijany, naćpany, na wpół szalony albo wszystko naraz.— Dla mnie wyglądałeś jak Konował — odpowiedział Jednooki.— Tylko dwa razy brzydszy.— I nudny — dodał Goblin.— Wygłosiłeś wielce im­ponującą mowę o zwycięstwach Czarnej Kompanii odniesio­nych w czasie kampanii przeciwko Żuci.Roześmiałem się.— Dajcie spokój.— Naprawdę.Byłeś po prostu Konowałem.Może te amu­lety przydały się na coś.Tropiciel zajął się swym uzbrojeniem, a Pies Zabójca Ropuch warował u jego stóp.Wskazałem na niego.— Nie widziałem — westchnął Jednooki.— Urósł i miał pazury — powiedział obojętnie Goblin.Nie wyglądali na zainteresowanych, więc też dałem sobie spokój.Mimo wszystko pchły wielorybów były paskudniejsze niż ten kundel.Wzeszło słońce, lecz wieloryby pozostały na ziemi.Ich plecy przybrały maskujący kolor podłoża w różnych odcieniach i czekaliśmy, aż nadejdzie noc.Manty zagnieździły się na grzbietach czterech wielorybów.Najwyraźniej obecność ludzi niepokoiła je, bo żadna nie zbliżyła się do nas.24.SZEROKI ŚWIATNigdy nic nie mówią.Ale ja muszę wszystko wyjaśniać? Powinienem domyślić się, że w naszym uzbrojeniu kryje się jakaś tajemnica.Tyle złomu! I w nim tkwiła tajemnica naszego przetrwania.Nasza eskorta, prócz wywiezienia nas poza granice Równiny Strachu, miała jeszcze własną misję.Mieliśmy zaatakować główną kwaterę Szept, o czym nie poinformowano mnie.Szept nie otrzymała żadnego ostrzeżenia.Zbliżając się do krańca Równiny, nasze wieloryby powoli zniżały lot.Manty nie odstępowały ich ani na moment.Łapały dogodne wiatry i pikowały w dół.Wspięliśmy się wyżej.Pęd powietrza utrud­niał oddychanie.Manty uderzyły pierwsze.Dwójkami i trójkątami przelaty­wały nad miastem, ciskając piorunami w kwaterę Szept.Skały i belki wylatywały w powietrze, wzniecając tumany kurzu.Wybuchały pożary.Wieloryby zaatakowały dopiero gdy żołnierze i ludność cywilna wylegli na ulice.I wtedy zaczął się prawdziwy ho­rror.Długimi wyrostkami zmiatały wszystko, co znalazło się na ich drodze.Pożerały ludzi i zwierzęta.Burzyły domy i for­tyfikacje.Wyrywały drzewa z korzeniami.Manty wzniosły się na wysokość tysiąca stóp i znów zapikowały.Tym razem zaatakowały Szept, a ona odpowiedziała.Jej odzew, wymierzony w połyskujący bok jednego z wielo­rybów, zdradził mantom jej kryjówkę.Dopadły ją, choć zdążyła jedną zestrzelić.Przelecieliśmy ponad płonącym miastem.Nawet jeśli ktoś nas zauważył, nie sądzę, by domyślił się, dokąd zmierzamy.Goblin i Jednooki nie wykazywali zainteresowania niczym prócz przeżycia.Kiedy straciliśmy miasto z oczu, Goblin oznajmił, że wi­dzieli, jak Szept ucieka, zbyt zajęta ratowaniem własnego tyłka, by pomóc swoim ludziom.— Szczęście, że nie celowali w nas z tego swojego złomu — powiedziałem.— Raz strzelili — policzył Goblin.— Następnym razem będą gotowi.— Myślałem, że już teraz będą.Po ataku na Rdzę.— Może Szept ma kłopoty natury duchowej.W tym względzie nie było chyba żadnych.Miałem już z nią do czynienia.To był jej słaby punkt.Nie była przygotowana, ponieważ wierzyła, że za bardzo się jej boimy.Mimo to była najbystrzejszą ze Schwytanych.Nasz potężny rumak orał noc, polerując grzbietem gwiazdy.W jego ciele bulgotało i brzęczało.Zaczynałem odzyskiwać optymizm.O świcie wylądowaliśmy w kanionie w Wietrznej Krainie.Była to normalna pustynia, niepodobna do Równiny.Wielkie pustkowie, na którym przez cały czas hulają wiatry.Posililiśmy się i przespaliśmy, a kiedy nadeszła noc, ruszyliśmy w dalszą podróż.Wkrótce opuściliśmy pustynię i skierowaliśmy się na północ, ponad Lasem Chmury, unikając ludzkich osiedli.Wieloryby wysadziły nas tuż za jego granicami i odtąd byliśmy zdani tylko na siebie.Wolałbym, żebyśmy całą podróż odbyli drogą powietrzną, lecz nawet dostarczenie nas do tego miejsca było ryzykowne zarówno dla Pupilki, jak i dla wielorybów.Przed nami leżał gęsto zaludniony kraj.Nie mogliśmy liczyć na to, że w środku dnia przejdziemy przez niego nie zauważeni.Stamtąd mieliśmy podróżować starym traktem, prowadzącym do Róż.Wolnego miasta, od którego dzieliło nas piętnaście mil.Róże były wolne od początku swego istnienia i rządzone przez republikańskich plutokratów.Nawet Pani nie widziała powodu, by łamać tradycję.W pobliżu miała miejsce tylko jedna wielka bitwa, w czasie północnej kampanii, ale to Buntownicy wybrali tę miejscowość, a nie my.Przegraliśmy i na kilka miesięcy Róże utraciły niepodległość.Jednak zwy­cięstwo Pani pod Urokiem zakończyło panowanie Buntow­ników.Koniec końców, choć nie podporządkowane, Róże są przyjaźnie nastawione do Pani.Podstępna dziwka.Szliśmy pieszo, więc podróż zajęła nam cały dzień.Ani ja, ani Goblin, ani Jednooki nie byliśmy w dobrej formie [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • higrostat.htw.pl
  •