[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Pozostawia to wszystko miejscowemu doktorowi, którego trwożną wiarę w kilka gotowych specyfików kwituje bezgłośnym uśmiechem szyderstwa.Ale pragnie coś zrobić obozowi.Wykurować go.Czerwonym kurem.Umysł i ciało sposobią się do wojny.Ciało na jawie: poddaje się rygorom, celebruje ksobne saturnalia.A umysł w nocy.Coś drze na strzępy jego sen.Raptem wtrącony w czuwanie, samotny na czarnej półkuli, płacze, aż wybucha śmiechem; a wtedy korzysta z nocnika przygotowanego przez Rosę i szybko z powrotem zasypia, mimo bólu.Gdzieś w srogim tańcu tego zbełtanego snu wyczuwam zaczątki dogłębnego przewartościowania, jakby wszelkie zło miało wkrótce stać się dobre, a błąd słuszny.Ten nowy sen, który raz po raz wraca, w suchym streszczeniu brzmi co prawda niezbyt zachęcająco, wydaje się jednak ambiwalentny i rozmaicie może wróżyć.Hamiltonowi śni się, że sra ludzkimi kośćmi.W bezgwiezdne noce spoglądam czasem na niebo i ogarnia mnie komiczne przeczucie, że świat wkrótce nabierze sensu.W któreś skwarne popołudnie zszedłem na dół z sypialni po krótkiej, lecz wyczerpującej sjeście i zobaczyłem, że Agent zajeżdża pod dom swoim kuriozalnym packardem.Przy koniaku ponuro oznajmia nam o kapitulacji Japonii.Widzę, że Lourdes i Ana mają łzy w oczach i co chwila pobożnie się żegnają.Zabobonne lęki prostego ludu, przepraszającym tonem wyjaśnia Agent.Koniec świata.Bomba atomica.Byłem zaskoczony.Więc jednak! Zrobili to.Nie mogli się powstrzymać, zrobili.Akurat kiedy ogólnoświatowy zakaz wydawał się pewny.Nie odmówili sobie wojny jądrowej o ograniczonym zasięgu.Hamilton postanowił - trochę może nieuprzejmie - wziąć Bustosa na przebieżkę, zostawiając tamtych z ich problemami.Nim wróciliśmy, Agent znikł, a kobiety zdążyły się uspokoić - nie tak jak Bustos, głupi szczeniak, który wił mi się u stóp, wpatrując się we mnie z rozdzierającym smutkiem.W domu coraz zimniej.Ulatnia się zeń uczucie.I tak właśnie być powinno.Rosa wciąż u nas pracuje, ale schroniła się w dzieciństwo.Wzrok Hamiltona nie muska już jej twarzy ani różowych szmat.I tak ma być.Możemy ją wreszcie pożegnać szybkim skinieniem głowy, lekkim odchyleniem od pionu.Już nie zatęsknię za Bustosem, którego Agent gdzieś wywlókł wiele miesięcy temu.***Wojna do nas nie przyszła.Nie było jej sądzone przetoczyć się przez naszą wioskę.To nas w nią wszczepiono - z przysłowiowo chirurgiczną precyzją.Z powolną starannością.Bez żalu żegnało się Portugalię, jej rytm niedoli i fiesty, port, zdezorientowane spojrzenie Agenta.Niewygody na obmierzłym parowcu znosiło się, jak się umiało.Nawet Hamilton, w podróży taki zawsze elegancki i przystojny, nabrał niebawem tego samego zapuszczonego, fatalistycz-nego wyglądu co wszyscy.Pasażerów było około dwudziestu (a statek wcale nie pasażerski), więc spaliśmy w mesie, na ławkach i leżakach, znienawidzeni przez załogę, a każdy swój dobytek czy też sekret tulił w ramionach jak kochankę, szepcząc doń we wszystkich językach Europy.Drugi język, ten co utknął Hamiltonowi w gardle: pomału wyłazi.Drga gdzieś w środku.Oczywiście z nikim nie rozmawiamy: każdym westchnieniem, skinieniem, zmarszczeniem brwi zrzekamy się mowy.Po całych dniach grają w karty.Doły społeczne, ludzkie rupiecie.Czego może chcieć od nich wojna? Wyglądają na zhańbionych do cna.My przynajmniej mamy nasze złoto: ukryte w drugim pasku pod koszulą ciągnie nas w dół za odwłok.Zawsze myślałem o Włoszech jako o swojej ojczyźnie duchowej, więc Salerno początkowo mnie rozczarowało.Zamieszkaliśmy w tanim pensjonacie, z którego właściciel miał zwyczaj eksmitować nas od zmierzchu aż po blady świt; spacerowaliśmy więc, poświęcając czas wizytom w kościołach i bezsensownym scysjom z włoską policją.Okazuje się, że Hamilton, który w Wellport tak sumiennie praktykował, tutaj wcale nie przepada za kościołami.Siada w pierwszym lepszym klęczniku i co dwadzieścia sekund zerka w stronę drzwi, obmierzle wzdychając.Raz podszedł do ołtarza i zgasił świecę, zgarniając do kieszeni kilka niewidzialnych monet.Rzut oka na ukrzyżowanego Chrystusa, wielbionego trupa: postać zgiętą jak gałąź od prokrustowej męki w ogniu.Nad naszą głową zapoznane obserwatorium światła.I z powrotem na dwór, gdzie czekają carabinieri, żeby odegrać pantomimę pappacieri i papieri.Podróż do Rzymu upłynęła nam w nastroju wodewilowej zgrozy: czarna chimeryczna lokomotywa, a potem Stazione Termini niby jakaś antykatedra, jej zakopcone okna, chłód nawisły niczym w krypcie, swąd skorupy ziemskiej albo piekielnych krokwi.Śmiało zapuściliśmy się w niewiarygodną różnorakość ulic, między mężczyzn w butach z kory brzozowej, kobiety odziane w worki i dywany, dzieci w zakurzonych adamowych ubrankach.Mają miny, jakby właśnie szli do szpitala, jakby życie było niepokojąco, lecz fascynująco dziwne.Tak jednomyślnie skonsternowani, osłupiali.Spokojna głowa, mam ochotę im powiedzieć.Wszyscy wyjdziemy cało.Nikogo nie ubędzie.Wielu przybędzie.Wylewne powitanie - wraz z lekkim obiadem - oczekiwało nas w klasztorze (franciszkanów) na Via Siciliana.I dalej w drogę.Dokąd? A gdzież by? Do Watykanu [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • higrostat.htw.pl
  •