[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Szedł program dla Luny Głównej z Australii jakieś zawody lekkoatletyczne.Nic go nie obchodziły, ale siadł i patrzał, aż zachciało mu się spać.Wstając, skoczył na pół metra w górę, bo zapomniał o małym ciążeniu.Jakoś zobojętniał na wszystko.Kiedy będzie mógł zdjąć cywilne łachy? Kto mu da skafander? Gdzie są jakieś instrukcje?I co to wszystko znaczy?Może i poszedłby gdzieś pytać, nawet awanturować się, ale jego towarzysz, ten cały doktor Langner, uważał widać sytuację za najnormalniejszą w świecie, więc chyba należy trzymać język za zębami?Program się skończył.Pirx wyłączył telewizor i wrócił do pokoju.Nie tak przedstawiał sobie ten pobyt na Księżycu! Wytuszował się.Przez cienką ściankę słychać było dochodzące z sąsiedniego pokoju rozmowy.Oczywiście, znajomi z restauracji : turyści, których Księżyc doprowadzał do rozkosznej euforii.Jego jakoś nie.Zmienił koszulę (coś trzeba w końcu robić), a kiedy położył się na łóżku, wrócił Langner.Z czterema innymi książkami.Pirxa przeszedł dreszcz.Zaczynał się domyślać, że Langner jest fanatykiem nauki, czymś w rodzaju młodszego wydania profesora Merinusa.Langner rozłożył na stole nowe fotogramy i oglądając je przez szkło powiększające z takim skupieniem, z jakim Pirx nie studiował nawet zdjęć pewnej ulubionej aktorki, spytał, wiele Pirx ma lat.- Sto jedenaście - rzekł Pirx, a gdy tamten podniósł głowę, dodał: - W układzie dwójkowym.Langner uśmiechnął się po raz pierwszy i stał się dość podobny Do człowieka.Miał białe, mocne zęby.- Rosjanie przyślą po nas rakietę - powiedział.- Polecimy do nich.- Do Ciołkowskiego?- Tak.To była stacja już na tamtej stronie.A więc jeszcze jedna przesiadka.Pirx zastanawiał się, jak też pokonają pozostałych tysiąc kilometrów.Chyba nie pojazdem terenowym, ale rakietą.O nic już nie pytał.Nie chciał zdradzić się z tym, że nic nie wie.Zdaje się, że Langner coś do niego mówił, ale Pirx zasnął.W ubraniu.Zbudził się nagle : Langner, pochylony nad łóżkiem, dotknął jego ramienia.- Już czas - powiedział tylko.Pirx usiadł.Wyglądało na to, że tamten przez cały czas czytał i pisał; stos papierów z obliczeniami urósł.W pierwszej chwili Pirx myślał, że Langner mówi o kolacji, ale chodziło o rakietę.Pirx władował na siebie wypchany plecak.Langner miał jeszcze większy, wyładowany jakby kamieniami, potem się okazało, że oprócz koszul, mydła i szczoteczki do zębów są w nim same książki.Już bez żadnego cła czy kontroli przeszli na górny poziom, gdzie czekała na nich rakieta łączności księżycowej - niegdyś srebrna, teraz raczej szara, pękata, na trzech ugiętych kolanowato, rozstawionych nogach dwudziestometrowej wysokości.Nie aerodynamiczna, bo na Księżycu nie ma atmosfery.Pirx taką jeszcze nie latał.Miał się do nich dołączyć jakiś astrochemik, ale się spóźnił.Wystartowali więc punktualnie, sami.Brak atmosfery był wielce kłopotliwy: nie można było używać żadnych samolotów, helikopterów - niczego prócz rakiet.Nawet tak wygodnych w ciężkim terenie ślizgowców na powietrznej poduszce, bo musiałyby dźwigać cały zapas powietrza, a to było niemożliwe.Rakieta jest szybka, ale nie wszędzie wyląduje; rakiety nie lubią gór ani skał.Ten ich pękaty trójnogi owad zahuczał narastającym ciągiem, zagrzmiał i poszedł świecą w górę.Kabina była ze dwa razy większa od hotelowego pokoiku.W ścianach iluminatory.w stropie - okrągłe okno, kabina pilota była nie na wierzchu, ale w łanie pod spodem, prawie że między wylotowymi dyszami, żeby dobrze widział, na czym ląduje.Pirx czuł się jak pakunek: posyłają gdzieś, nie wiadomo dobrze, dokąd ani po co, nie wiadomo, co będzie dalej.Znana piosenka.Weszli na parabolę.Kabina pochyliła się skośnie, ciągnąc za sobą długie “nogi”, Księżyc sunął pod nimi olbrzymi, wypukły, wyglądał, jakby nigdy nie stąpiła nań ludzka noga.Jest taka strefa w przestrzeni między Ziemią i Księżycem, w której pozorna wielkość obu ciał jest jednakowa.Pirx dobrze pamiętał wrażenie wyniesione z pierwszego swego lotu: Ziemia błękitnawa, przymglona, z rozmytymi konturami lądów była jakby mniej realna od Księżyca, który wisiał kamienny, z ostro występującą rzeźbą skalną, a jego nieruchomy ciężar był prawie dotykalny.Lecieli nad Morzem Chmur.Krater Bullialdusa został już w tyle, na południowym wschodzie leżał Tycho w aureoli swych lśniących promieni, które przechodziły poprzez biegun, aż na tamtą stronę: jak zwykle ze znacznej wysokości dominowało wrażenie, trudne do ujęcia, nadrzędnej regularności, która ukształtowała tę czaszę skalną [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • higrostat.htw.pl
  •