[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Raz jeszcze ziewnął bez żenady, obserwując przy tym swego podoficera; Lindenberg stał nieruchomo z kamiennym wyrazem twarzy.- Weźcie więc kanoniera Vierbeina - powiedział Schulz.- Tak jest, panie szefie! - zawołał kapral.- Kanonier Vierbein! - Nie dał poznać choćby zmrużeniem oka, jak bardzo nie zgadzał się z tą decyzją swego szefa.Kanonier Vierbein przyjął rozkaz objęcia w niedzielę wieczorem służby wartowniczej z pewną ulgą.Był przygotowany na to, że spotka go kara; nie wiedział wprawdzie dokładnie za co, ale przeczuwał, że tak będzie.Pełnić wartę, powiedział sobie, to wcale nie najgorsze.Dwie godziny stać, dwie godziny siedzieć, dwie godziny spać, i to w ciągu całej doby.Regulamin służby wartowniczej był przejrzysty, jakieś wyjątkowe szykany niemal niemożliwe.Żaden chyba rodzaj służby nie był uregulowany tak korzystnie.Szkoda tylko, że nie będzie mógł zobaczyć się z Ingrid.Umówił się z nią na godzinę siedemnastą.Ale o godzinie siedemnastej trzydzieści wartownicy mieli stawić się na zbiórkę przed koszarami baterii.Punktualnie o godzinie osiemnastej następowała zmiana warty.Postanowił, że następnego dnia poprosi Ascha o wytłumaczenie go przed siostrą.Służba jest służbą i nikt nic na to poradzić nie może.Był przekonany, że Ingrid to zrozumie.Po południu spał trzy godziny na zapas.Około godziny szesnastej zaczął się przygotowywać do służby: wyszczotkował starannie mundur wartowniczy, wyczyścił pas, ładownicę, buty i karabin.Od godziny siedemnastej był gotowy do wymarszu.Dowódcą warty był kapral Schwitzke, nazywany powszechnie Mamutem, ponieważ w pojmowaniu spraw służbowych robił wrażenie wyraźnie przedpotopowe: Schwitzke był uosobieniem spokoju.Nikt nie wiedział, dlaczego został kapralem, wszyscy byli przeświadczeni, że nigdy nie zostanie ogniomistrzem.Ulubione jego powiedzenie brzmiało: "Człowiek stary to nie pociąg pospieszny".Wszystko to nie wykluczało faktu, że mówiąc słowo "spokój" Schwitzke miał na myśli tylko siebie.Planowe, w razie potrzeby nieprzerwane zatrudnianie innych stanowiło dlań gwarancję własnego spokoju.Schwitzke nigdy nie krzyczał, wydawał tylko rozkazy.Spokojnie, gruntownie, z myślą o tym, by spełnić wymogi służby z możliwie jak najmniejszym wysiłkiem nerwów.Siedział na miejscu i zabezpieczał się.Robił tylko to, co było bezwzględnie konieczne.Ale zawsze umiał wywoływać wrażenie, że jest ogromnie zajęty.Kiedy czytał powieści kryminalne - żółtą serię po trzydzieści fenigów za zeszyt - chował ją do dziennika warty i podczas czytania trzymał w ręku pióro.Schwitzke odznaczał się poza tym przedziwną znajomością ludzi.Wśród powierzonych sobie podwładnych umiał wyczuć z nieomylna pewnością tego, który stawiać mu będzie najmniejszy opór, i zalewał mu sadła za skórę.Rzecz zrozumiała, że wybrańcem tym był wśród jego wartowników Vierbein.Kanonier Johannes Vierbein spełniał bez szemrania i gniewu wszystkie polecenia, które na niego spadały.Przynosił z kantyny wodę z sokiem dla kaprala, zamiatał wartownię, raz po raz podawał Schwitzkemu ogień do papierosa.Było to cudowne: nie włóczono go po ziemi, nie musiał padać w błoto, słuchać wymyślań.Służba wartownicza była niemal wypoczynkiem, w każdym razie pod komendą Schwitzkego.Najpiękniejsze były godziny służby na posterunku.Spokojnie odbywał swoje rundy: wzdłuż płotu, obok działowni, przez plac ćwiczeń.Sprawdzał zamki przy skrzyniach z amunicją oraz plomby przy hydrantach.Nie potrzebował obawiać się kontroli, gdyż oficerowie dyżurni od kilku tygodni zwykli byli uprzedzać swoje zjawianie się.Było to niewątpliwą zasługą bombardiera Kowalskiego, który kiedyś wystrzelił, zanim kontrolujący oficer zdążył wyjąkać hasło.Kiedy Vierbein z nabitym i zabezpieczonym karabinem na ramieniu był sam ze swoimi myślami, czuł się jak prawdziwy żołnierz.Czuwał, a inni mogli spać spokojnie.Koledzy leżeli w łóżkach, działa stały w działowniach, amunicja piętrzyła się w skrzyniach, a on strzegł tego wszystkiego.I gdyby się zjawił jakiś szpieg czy sabotażysta, strzelałby ostrymi nabojami, by ustrzec to, co oddane zostało pod jego pieczę.W karabinie tkwiło pięć naboi, w ładownicy mieściło się dalszych piętnaście.Spełniłyby swój obowiązek - ojczyzna mogła być spokojna.Kroczył przez jasną noc miarowo i pewnie.Buty skrzypiały na żwirze, lufa wojowniczo uderzała o stalowy hełm.Rozmyślał w dalszym ciągu.Dlaczego, pytał sam siebie, choć się uczciwie trudzi, jest celem podoficerskich ataków
[ Pobierz całość w formacie PDF ]