[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Może wchodzi tu w grę duma człowieka z własnej sprawności, odpowiedzialności, tężyzny, lecz poza tym miłość do statku jest uczuciem bezinteresownym.Żaden marynarz nie kochał statku — nawet własnego — jedynie z powodu zysków, którymi ów statek napychał mu kieszenie.Jestem tego pewien, jeśli chodzi o marynarza; gdyż właściciel statku, nawet człowiek najbardziej dodatni, znajduje się zawsze poza obrębem tego uczucia, które jednoczy w poufnym koleżeństwie statek i człowieka, wspierających się nawzajem w obliczu nieubłaganej, choć czasem zatajonej wrogości świata wód.Morze — należy wyznać tę prawdę — nie jest wcale wspaniałomyślne.Nie słyszano nigdy, aby rozwinięcie męskich zalet — odwagi, tężyzny, wytrzymałości, wierności — wzruszyło wrodzoną mu świadomość swej potęgi.Ocean jest pozbawiony sumienia jak dziki samodzierżca zepsuty mnóstwem pochlebstw.Nie może ścierpieć najlżejszego pozoru wyzwania; był zaważę nieprzejednanym wrogiem okrętów i ludzi, odkąd okręty wespół z ludźmi ośmieliły się w swym niesłychanym zuchwalstwie wypłynąć nań nie bacząc na groźny mars na jego obliczu.Od owej chwili ocean połykał bez przerwy ludzi i floty, a złości jego nie nasyciła bynajmniej ilość ofiar — tyle rozbitych statków, tylu zgładzonych ludzi.Dziś, jak i zawsze, gotów jest mamić i zdradzać, druzgotać i zatapiać niepoprawnych optymistów — ludzi, co opierając się na wierności okrętów usiłują wydrzeć oceanowi bogactwo dla swych domostw, panowanie nad światem lub tylko kęs strawy dla zaspokajania głodu.Jeśli nie zawsze starczy mu furii, aby zdruzgotać, gotów jest w każdej chwili zatopić cichaczem.Najbardziej zdumiewającym dziwem głębin jest ich bezdenne okrucieństwo.Odczułem pierwszy raz jego grozę pewnego dnia na środku Atlantyku, przed wielu laty, gdy uratowaliśmy załogę duńskiego brygu wracającego do kraju z Indii Wschodnich.Lekka, srebrzysta mgła łagodziła spokojną, majestatyczną wspaniałość światła pozbawionego cieni — rzekłbyś, czyniła niebo mniej odległe i pomniejszała ogrom oceanu.Był to jeden z dni, kiedy potęga morza wydaje się naprawdę pociągająca, niby charakter silnego męża w spokojnych chwilach poufnego x nim obcowania.O wschodzie słońca dostrzegliśmy czarną plamkę od strony zachodniej, na pozór zawieszoną wysoko w pustce za iskrzącą się zasłoną ze srebrzystomodrej mgły, która chwilami jakby aa poruszała l płynęła w powiewie, co pchał nas powoli naprzód.Spokój tego czarodziejskiego poranka był taki głęboki, taki niezamącony, że zdawało się, iż każde stówo wymówione głośno na pokładzie przeniknie do samego jądra tej nieskończonej tajemnicy zrodzonej ze związku wody i nieba.Nikt nie podnosił głosu.— Zdaje się, panie kapitanie, że to na pół zatopiony, opuszczany statek — rzekł spokojnie drugi oficer schodząc z góry z lornetką w futerale przewieszonym przez ramię.Nasz kapitan skinął bez słowa na sternika, aby skierował statek ku czarnej plamce.Wkrótce rozróżniliśmy niski, strzaskany pieniek sterczący na dziobie — wszystko co zostało po straconych masztach statku.Kapitan gawędził półgłosem z pierwszym oficerem rozwodząc się nad niebezpieczeństwem takich opuszczonych szczątków i nad strachem, aby nie wejść na nie nocą, gdy wtem jeden z marynarzy na dziobie krzyknął:— Tam są ludzie na statku, panie kapitanie! Widzę ich!Głos tego człowieka był nadzwyczajny, nie słyszało się jeszcze na naszym statku takiego głosu; był to zdumiewający głos kogoś nieznajomego.Wywołał nagły zgiełk krzyków.Podwachta wybiegła na dziób statki jak jeden mąż, kucharz wypadł z kuchni.Wszyscy widzieliśmy teraz tych nieboraków.Byli przed nami I natychmiast wydało się, że nasz statek — który zasłużył sobie dobrze na opinię, iż nie ma równego w szybkości przy lekkim wietrze — utracił moc poruszania się, jakby morze stało się lepkie i przylgnęło do jego burt.Ale się jednak poruszał.Nieobjęty ogrom, towarzysz nieodłączny okrętowego życia, wybrał ten dzień, aby tchnąć na statek leciutko jak śpiące dziecię
[ Pobierz całość w formacie PDF ]