[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.— A jak zawartość? W porządku? Rozpakowaliście je?— Kajtka obrazki w każdym razie są wszystkie.Oprócz tego twoje rzeczy, kosmetyki, trochę szmat i dwie książki.Powinno być coś więcej?— Nie, zgadza się.Wódkę i papierosy miałam kupić na lotnisku, ale ona nie zdążyła.Nic z tego nie rozumiem i przylecę pojutrze.— Zdawało mi się, że miałaś przylecieć dzisiaj?— Toteż przyleciałam, nie? Kiedy wystawa?— Jutro o piątej otwarcie, od rana będziemy wieszać.Większość już wisi.Może ja mam halucynacje, ale wydaje mi się, że rozmawiam z tobą przez telefon i że jesteś w Warszawie?— No i co to ma do rzeczy’! — zdenerwowałam się.— Jak przylecę, to ci wyjaśnię, a gdyby ona się znalazła, zadzwońcie o każdej porze!Alicja warczała w telefon, najwyraźniej w świecie rozwścieczona tą zamianą mnie na moją synową, może przez to, że jej nie było.Nic już na to nie mogłam poradzić.Zaniepokoiłam się.Nazajutrz o poranku mojej synowej ciągle nie było i zaczęłam się niepokoić bardzo porządnie.Brak pieniędzy i dokumentów unieruchomił mnie w domu.Telefonicznie załatwiłam co się dało i dowiedziałam się, że owszem, bilet do Kopenhagi dostanę nawet w ostatniej chwili, samoloty latają nie zatłoczone.Maria przewidywała powrót wieczorem, nie miała w domu telefonu, porozumieć się z nią musiałabym osobiście.Nawet gdyby miało to nastąpić dopiero następnego dnia, po jej przyjściu do pracy, też jeszcze zdążyłabym odlecieć pięć razy.Sobą zdenerwowana byłam zatem zaledwie połowicznie, moją synową znacznie bardziej.W coś się wrąbała i przysięgłabym, że to coś miało związek z Mikołajem! Niedobrze…Zajęta byłam odgadywaniem, co się mogło stać, kiedy około siódmej wieczorem zabrzęczał gong u drzwi.Stał za nimi obcy facet, miody, przystojny, sympatyczny i wyraźnie zatroskany.Przestawił się od razu.Podporucznik Andrzej Werbel.Moje uczucia do władzy wykonawczej trwały, bez względu na zmianę jej nazwy, chwila na kontakty jednakże, z mojego punktu widzenia, została wybrana nic najlepiej.Tknęły mnie złe przeczucia.Zaprosiłam go do wnętrza i czekałam, co będzie.— Można pani zadać kilka pytań? — spytał uprzejmie.— A proszę bardzo — zgodziłam się.— Nawet kilkadziesiąt.— Zatem po pierwsze: czy wie pani, do kogo należy ta torebka?Zaprezentował mi dużą, damską torbę z beżowej skóry, na długim pasku, trochę zniszczoną i traktowaną po macoszemu.Pasek był rozpruty i ledwo się trzymał, chociaż łatwo go było zeszyć, a zamek błyskawiczny zaklinował się ,w podszewce.Przeczucia tknęły mnie silniej.Przyjrzałam się, poszłam po swoją i pokazałam mu.Była prawie identyczna i w podobnym stanic, tyle że pasek dopiero zaczynał się nadrywać, a zamek działał.— Powiedziałabym, że moja, gdyby nie to, że swoją, jak pan widzi, mani w domu.Dwóch jednakowych nie posiadałam nigdy.Znam właścicielkę?— To ja właśnie panią o to pytam… Przeczucia we mnie płonęły już żywym ogniem.Z miejsca zdecydowałam się zełgać.— To na nic.Pojęcia nie niani, czyje to może być, chyba że drogą dedukcji… I eliminacji.Odpadają wszystkie, które ubierają się w granatowe, czerwone i w ogóle jaskrawo.W pewnym stopniu abnegatka, odpadają porządne i rzetelnie zadbane… Co w niej było?Bez słowa wyjął i wręczył mi długą listę, sporządzoną na ksero.Przeczytałam.Doznałam okropnego wrażenia, że istnieję w dwóch osobach, ta druga ja była właścicielką przyniesionej torby.Spojrzałam na własną, pogrzebałam w środku, wyciągnęłam foliową torebkę z małymi paczuszkami nasion, butelkę wody utlenionej, dwa pectosole i cały plik korespondencji, której nic zdążyłam przeczytać.Odłożyłam to na stół.I w tym momencie szarpnęło mną przerażenie.Takie szczegóły garderoby pokazują wtedy, kiedy znajdą niezidentyfikowane zwłoki… Na litość boską…!!!Udusiłam te uczucia na śmierć.— Gdyby nic to, że nie mogę to być ja, powiedziałabym, że to ja — zawiadomiłam go niepewnie, zarazem symulując spokój i niewinne zainteresowanie.— Ubieram się w beżowe, nie jestem specjalnie porządna i noszę przy sobie różne dziwne rzeczy.Nabrał widocznie obaw, że skoro to nie jestem ja, może w ogóle mnie nic ma, bo poprosił o dowód osobisty.A skąd ja mu miałam wziąć dowód osobisty, leżał u Marii, w tym pozostawionym portfelu.Nie był uparty, nie czepiał się, grzecznie spytał, czy posiadam jakikolwiek dokument z fotografią.Po namyśle wyciągnęłam pudełko ze starymi papierami i znalazłam legitymację związkową sprzed dwudziestu lat.Popatrzył, porównał mnie ze zdjęciem i westchnął.— Nic się pani nie zmieniła — zakomunikował tonem bez wyrazu.Na tym zdjęciu nie dość, że byłam o 25 lat młodsza, to jeszcze w ogóle niepodobna do siebie.W panice pomyślałam, że chyba chce ode mnie czegoś potężnego.Albo ma zaćmienie umysłu i niedowidzi.— Tak — zgodziłam się życzliwie.— Ja z wiekiem młodnieję.Rozumiem, że ma pan do mnie jakiś potwornie skomplikowany interes? Ta torebka to tylko pretekst?— Nie.To bardzo ważny dowód rzeczowy.Przy okazji, żeby nie zapomnieć, muszę wziąć pani odciski palców…Nie miałam obiekcji.Odwaliliśmy operację, umyłam ręce i wróciłam do pokoju.— No? — powiedziałam zachęcająco, chociaż dławiło mnie trochę cały czas.— Z torebką, widzę, do ładu nie dojdziemy — rzekł smętnie.— Wobec tego drugie pytanie: czy zna pani Mikołaja Torowskiego?No i proszę, byłam pewna…! Wzdrygnięcie w środku chyba udało mi się ukryć.— Znam.— Może pani o nim coś powiedzieć? Skąd go pani zna, co to za rodzaj znajomości, co to za człowiek i w ogóle wszystko!— W ogóle nic — powiedziałam zimnym głosem.— Mikołaj Torowski jest osobnikiem tego rodzaju, że słowa o nim nie powiem, dopóki nic dowiem się, po co.Mam do niego tyle niechęci, że zbyt łatwo mogłabym mu zaszkodzić, szkalując go i rzucając rozmaite kalumnie.A on by mi się odwdzięczył, więc nic chciałabym popaść w przesadę.— Może pani powiedzieć wszystko, co pani zechce.W niczym i nijak już mu pani nie zaszkodzi.Zrozumiałam, chociaż trudno mi było uwierzyć.Trochę mną miotnęło.— Matko boska, jak to…? Nie żyje…?!Podporucznik milczał i patrzył na mnie wzrokiem, w którym widniało wyłącznie grzeczne zainteresowanie i nic więcej.Mój zastopowany uprzednio rozmaitymi kłopotami umysł energicznie pozbył się balastu i wystartował z odrzutem.Jeżeli Mikołaj nie żyje… Na litość boską…! Moja synowa…!!!— Rozumiem — przyznałam się po chwili, nie kryjąc już tak starannie wewnętrznych doznań, bo miałam prawo być nieco wstrząśnięta.— Został zamordowany, jak sądzę…? Gdyby zginął własną śmiercią, pan by mnie tu nie wypytywał.Kiedy? Nie powie pan?— Później.— Też rozumiem.Rany boskie…! Jednak pomyślało mi się za dużo na raz i musiałam to uporządkować.Porucznik wyraźnie nabrał nadziei.— Wie pani coś na ten temat? Podejrzewa pani kogoś? Akurat mu powiem, rozpędziłam się…— Ze sto osób — mruknęłam, wciąż zajęta kłębowiskiem w zwojach mózgowych.— Narażał się, komu popadło, zdaje się, że od ćwierćwiecza co najmniej.Poza tym nie wiem, jaką babę ostatnio porzucił i jaki ona miała charakter… To jej torebka?W tym momencie upewniłam się ostatecznie i zamilkłam.Przypomniałam sobie, że moja synowa, jadąca tym autobusem z torbą Mikołaja, nie miała przy sobie własnej torebki.Nic, puste ręce i tylko to zielone, foliowe torbisko.Paszport wyjęła z kieszeni…— Nie — odpowiedziałam stanowczo sama sobie, zanim podporucznik zdążył się odezwać.— Kobieta przynależna do Mikołaja nie chodziłaby z ponadrywanym przedmiotem.On był pedant, nie popuściłby, mowy nie ma.Zaraz
[ Pobierz całość w formacie PDF ]