[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Za drugim wetknął ją po prostu do własnej kieszeni.Mógł narozrabiać, kiedy zakuwali go z tyłu karetki, ale nie skorzystał z tej okazji.Jeśli rozumował logicznie (nawet dzisiaj nie jestem pewien, czy był do tego zdolny), musiał dojść do wniosku, że przestrzeń jest zbyt mała, a strażników zbyt wielu, by urządzić porządną zadymę.Założono mu więc łańcuchy, jeden między kostkami, a drugi - jak się okazało, zbyt dłu­gi - między nadgarstkami.Jazda do Cold Mountain zajęła godzinę.Przez cały ten czas Wharton siedział na ławce po lewej stronie tuż przy kabinie, ze spuszczoną głową i skutymi rękoma, które zwisały luźno między kolanami.Co jakiś czas nucił coś pod nosem, oświadczył Harry, a Percy ocknął się z zadumy i dodał, że z ust złamasa sączyła się ślina, kropla po kropli, tak że w końcu między jego stopami utworzyła się całkiem spora kałuża.Ślinił się jak pies, któremu kapie z pyska w gorący letni dzień.Wjechali przez południową bramę mijając, jak sądzę, po drodze mój samochód.Strażnik odsunął wielkie drzwi dzielące parking od spacerniaka i dyliżans wtoczył się do środka.W po­bliżu było niewielu więźniów; większość z nich pracowała w ogrodzie.Trwał właśnie sezon zbierania dyń.Karetka pod­jechała prosto do bloku E i zatrzymała się.Kierowca otworzył drzwi i powiedział, że jedzie do garażu, żeby zmienić olej, i że przyjemnie mu się z nimi pracowało.Dodatkowi strażnicy odjechali razem z nim, zajadając jabłka w kabinie, której otwarte tylne drzwi bujały się na zawiasach.Dean, Harry i Percy zostali sami z jednym zakutym w kajdany więźniem.Powinno to wystarczyć i wystarczyłoby, gdyby nie dali się nabrać chudemu jak patyk wiejskiemu parobkowi, który po wyjściu z furgonetki stanął ze spuszczoną głową na środku dziedzińca.Przeszli z nim kilkanaście kroków do drzwi bloku E, w takim samym szyku, w jakim maszerowaliśmy, prowadząc skazańców przez Zieloną Milę.Harry eskortował go z lewej, Dean z prawej, a Percy z tyłu, trzymając w ręku pałkę.Nikt mi o tym nie powiedział, ale dobrze wiedziałem, że ją wyjął; Percy kochał tę swoją hikorową lagę.Jeśli chodzi o mnie, siedziałem w celi - w której miał zamieszkać Wharton aż do momentu, gdy będzie musiał zameldować się w przedsionku piekła - pierwszej z prawej strony, patrząc w stronę izolatki.Trzymałem w rękach dokumenty i myślałem wyłącznie o tym, żeby wygłosić swoją mowę i zabierać się stamtąd do diabła.Ból w kroczu ponownie się nasilał i chciałem jak najszybciej wrócić do gabinetu i poczekać, aż ustanie.Dean dał krok do przodu, żeby otworzyć drzwi.Wybrał właściwy klucz z kółka przy pasku i wsunął go w zamek.Wharton ocknął się dokładnie wtedy, gdy Dean przekręcił klucz i nacisnął klamkę.Wydał z siebie przenikliwy nieartykułowany wrzask - coś w rodzaju bitewnego okrzyku - który spara­liżował na jakiś czas Harry’ego i całkowicie wyłączył z akcji Percy’ego Wetmore’a.Usłyszałem ten krzyk przez lekko uchy­lone drzwi i w pierwszym momencie nie skojarzyłem go w ogóle z dźwiękiem wydawanym przez ludzką istotę; myślałem, że to pies, który dostał się na spacerniak i oberwał od jakiegoś złośliwego więźnia w łeb podkową.Wharton przerzucił łańcuch, który zwisał między jego dłońmi, przez głowę Deana i zaczął go dusić.Dean zacharczał i skoczył do przodu, w zimne elektryczne światło naszego małego świata, ale Wharton z radością ruszył w ślad za nim, nawet go popchnął, przez cały czas wrzeszcząc i zanosząc się dzikim śmiechem.Zgiął ręce w łokciach, zaciśnięte dłonie podciągnął pod uszy Deana i ściągał łańcuch tak mocno, jak tylko mógł, szorując nim po jego szyi raz w jedną, raz w drugą stronę.Harry skoczył mu na plecy, złapał za brudne włosy i zdzielił z całej siły pięścią w twarz.Miał przy pasie zarówno pałkę, jak i pistolet, ale w podnieceniu zupełnie o nich zapomniał.Kłopoty z więźniami zdarzały nam się oczywiście już wcześniej, ale żaden nie zaskoczył nas tak kompletnie jak Wharton.Spryt tego człowieka przerastał nasze doświadczenie.Nigdy, ani przedtem, ani potem, nie zetknąłem się z czymś podobnym.I był silny.Zniknęła gdzieś cała jego senna rozlazłość.Harry miał wrażenie, że skoczył w sam środek napiętych stalowych sprężyn, które nagle rozprostowywały się jedna za drugą.Whar­ton zatoczył się w lewo i zrzucił z siebie Harry’ego, który odbił się od biurka oficera dyżurnego i runął na podłogę.- Juhuuu, chłopaki! - zawył nasz przybysz.- Ale mamy zabawę, nie? No, powiedzcie sami!Wrzeszcząc i zanosząc się śmiechem, przystąpił z powrotem do duszenia Deana łańcuchem.Dlaczego nie? Wiedział to samo co my; mogliśmy go usmażyć tylko raz.- Uderz go! Uderz go, Percy! - wrzasnął Harry, gramo­ląc się na nogi.Ale Percy stał w miejscu, zaciskając w ręku hikorową pałkę, z oczyma wielkimi jak filiżanki.Oto nadarza­ła się w końcu okazja, na którą tak długo czekał, wspaniała sposobność, by zrobił dobry użytek ze swojej broni, lecz on był zbyt przestraszony i zdezorientowany, żeby kiwnąć pal­cem.To nie był jakiś bojaźliwy mały Francuz albo czarny olbrzym, który zdawał się być gościem we własnym ciele; to był wcielony diabeł.Wybiegłem z celi Whartona, rzucając na podłogę dokumenty i wyciągnąłem z kabury moją trzydziestkęósemkę.Po raz drugi tego dnia zapomniałem o infekcji, która paliła moje wnętrzno­ści.Nie miałem powodu wątpić w to, co opowiadano o pustym obliczu oraz nieobecnych oczach naszego gościa, w tym momen­cie jednak zobaczyłem przed sobą zupełnie innego Whartona.Zobaczyłem zwierzęcą mordę, na której malowały się spryt, podłość i radość.Tak, radość.Nareszcie robił to, do czego był stworzony.Miejsce i okoliczności nie miały znaczenia.Zoba­czyłem także nabrzmiałą czerwoną twarz Deana Stantona.Umierał na moich oczach.Wharton spostrzegł pistolet i obrócił Deana w moją stronę, tak że strzelając musiałbym teraz trafić obydwu.Łypiące zza ramienia Deana niebieskie oko prowoko­wało mnie do strzału.Część trzeciaDŁONIE COFFEYAlPrzeglądając to, co do tej pory napisałem, widzę, że miejsce, gdzie teraz mieszkam, nazwałem domem opieki.Ludzie, którzy go prowadzą, nie byliby z tego zbytnio zadowoleni [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • higrostat.htw.pl
  •