[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Głos jego wydał mi się dziwnie znajomy.- Ejże, przyjacielu! - powiedziałem z nutą pogróżki.- Połóż tę zabawkę, skąd ją wziąłeś, i zjeżdżaj stąd.Dryblas patrzył na mnie, wysunąwszy dolną szczękę.Odrzuciłem prześcieradło i wstałem.- Połóż umklajder, słyszysz?! - zawołałem.Dryblas wylądował na podłodze i wparłszy się w nią nogami przyjął pozycję pionową.W pokoju zrobiło się znacznie widniej, choć lampka się nie paliła.- Dziecinko - powiedział - noc jest od spania.Lepiej połóż się sam.Facet był najwyraźniej nastawiony bojowo.Ja zresztą też.- Może wyjdziemy na dwór? - zaproponowałem rzeczowo, podciągając gatki.Ktoś nagle wyrecytował z ekspresją:- “Kierując swe myśli ku wyższemuJa, wolny od żądz i samolubstwa,uleczony z wewnętrznej gorączki,przystąp do walki, Ardżuno!"Drgnąłem.Dryblas również drgnął.- Bhagawad-Gital - rzekł głos.- Pieśń trzecia, wers trzydziesty.- To lustro - wyjaśniłem machinalnie.- Wiem o tym - warknął dryblas.- Połóż umklajder - zażądałem.- Czego wrzeszczysz jak chory słoń? Twój umklajder, czy co?- A może twój?- Owszem, mój.I tu mnie olśniło:- Więc to ty zabrałeś kanapę?- Nie pchaj nosa w nie swoje sprawy - odburknął.- Oddaj kanapę.Dostałem ją za pokwitowaniem.- Idź do diabła! - rzekł dryblas, rozglądając się.Wtem zjawiło się w pokoju jeszcze dwóch mężczyzn, Chudy i Gruby, obaj w pasiastych piżamach, wyglądający na więźniów z Sing-Sing.- Korniejew! - ryknął Gruby.- Więc to pan ukradł kanapę?! Co za skandal!- A idźcie wszyscy.- warknął dryblas.- Ordynus! - krzyczał Gruby.- Powinno się pana wyrzucić! Złożę na pana raport!- A niech pan składa - rzekł ponuro Korniejew.- Niech pan robi, co się panu żywnie podoba.- Jak pan śmie odzywać się do mnie takim tonem? Smarkacz! Impertynent! Zapomniał pan zabrać umklajder.Ten młody człowiek mógł przez to ucierpieć!- Już ucierpiałem - wtrąciłem.- Kanapy nie ma, śpię na ziemi jak pies, noc w noc rozmowy.Ten śmierdzący sęp.Gruby niezwłocznie odwrócił się w moją stronę.- Niesłychane naruszenie dyscypliny - oświadczył.- Powinien pan złożyć skargę.Czy panu nie wstyd? Ostatnie słowa były skierowane do Korniejewa.Korniejew z ponurą miną wpychał umklajder pomiędzy szczękę a policzek.Chudy spytał cicho z groźbą w głosie:- Pan zabrał Tezę, Korniejew?Dryblas uśmiechnął się pogardliwie.- Nie ma tam żadnej Tezy - powiedział.- Po co to zawracanie głowy? Nie chcecie, żebyśmy kradli kanapę, dajcie nam inny translator.Czytał pan zarządzenie o nietykalności przedmiotów znajdujących się w magazynie muzealnym? - spytał Chudy tym samym groźnym tonem.Korniejew wsadził ręce do kieszeni i patrzył w sufit.- Czy pan zna uchwałę Rady Naukowej?- Ja wiem tylko, towarzyszu Diomin, że poniedziałek zaczyna się w sobotę - odparł Korniejew.- Niech pan da spokój z tą demagogią - powiedział Chudy.- Proszę natychmiast zwrócić kanapę i więcej się tu nie pokazywać.- Nie zwrócę kanapy.Jak zakończymy eksperyment, wtedy ją oddamy.Gruby urządził skandaliczną scenę.“Samowola!" - wydzierał się.- “Chuligaństwo!." Zdenerwowany sęp znów zaczął skrzeczeć.Korniejew, nie wyjmując rąk z kieszeni, odwrócił się i wszedł w ścianę.Grubas podążył za nim krzycząc: “O, nie, pan musi zwrócić kanapę!".Chudy powiedział do mnie:- To nieporozumienie.Dopilnujemy, żeby coś takiego się nie powtórzyło.Skinął mi głową i też skierował się ku ścianie.- Niech pan zaczeka! - zawołałem.- Sęp! Proszę zabrać sępa! Razem z zapachem!Chudy, stojąc już do połowy w ścianie, obejrzał się i kiwnął na sępa palcem.Ptaszysko z łopotem sfrunęło z pieca i wpełzło mu pod paznokieć.Chudy zniknął.Błękitna poświata z wolna przygasała, zrobiło się ciemno, w okno znów zabębnił deszcz.Zapaliłem światło i popatrzyłem na pokój.Nic się w nim nie zmieniło, tylko na piecu ziały głębokie bruzdy wyorane szponami sępa, a na suficie niewiarygodnie i głupio ciemniały żłobkowane ślady moich podeszew.- Przezroczyste masło znajdujące się w krowie - wygłosiło z idiotycznym patosem lustro - nie służy jej odżywianiu, natomiast po przetworzeniu w odpowiedni sposób staje się najwartościowszym pokarmem.Zgasiłem światło i położyłem się.Na podłodze było twardo, ciągnęło chłodem.Dostanie mi się jutro od starej - pomyślałem.ROZDZIAŁ 6- Nie - rzekł w odpowiedzi na mój uporczywie pytający wzrok- nie jestem członkiem klubu, jestem duchem.- W porządku, ale to nie daje panu prawa do spacerowania po klubie.H.G.WellsRano okazało się, że kanapa stoi na swoim miejscu.Nie byłem tym zdziwiony.Pomyślałem tylko, że stara bądź co bądź dopięła swego - kanapa stoi w jednym kącie, ja zaś leżę w drugim.Sprzątając pościel i wykonując gimnastykę poranną, rozmyślałem o tym, że chyba istnieje jakaś granica, do której człowiek zdolny jest się dziwić.Ja widocznie byłem już daleko poza tą granicą.Odczuwałem nawet niejakie znużenie.Próbowałem wyobrazić sobie coś takiego, co mogłoby mnie w obecnej sytuacji zaszokować, lecz zabrakło mi fantazji.Bardzo mi to było nie w smak, gdyż nie cierpię ludzi pozbawionych zdolności dziwienia się.Co prawda daleki byłem od filozofii “też mi wielkie dziwy", stan mój przypominał raczej stan Alicji w Krainie Czarów - żyłem jak we śnie, przyjmowałem i gotów byłem przyjąć każdą dziwność za coś obowiązującego, wymagającego głębszej reakcji aniżeli zwykłe rozdziawianie gęby i mruganie oczami.Nie skończyłem jeszcze gimnastyki, gdy w przedpokoju trzasnęły drzwi, usłyszałem szuranie i stuk obcasów, ktoś zakasłał, coś upadło z łoskotem, czyjś władczy głos zawołał: “Towarzyszko Horynycz!" Stara się nie odezwała i w przedpokoju zaczęto rozmawiać: “Co to za drzwi?.Aha, rozumiem.A te?" - “Tędy wchodzi się do muzeum".- “A tu? Cóż to, zamknięte na cztery spusty." - “To bardzo przezorna kobieta, Janusie Poliektowiczu.Tu jest telefon".- “A gdzie ta słynna kanapa? W muzeum?" - ,,Nie, gdzieś tu musi być magazyn zapasowy".- Tutaj - powiedział znajomy ponury głos.Drzwi do mego pokoju otworzyły się szeroko i na progu ukazał się wysoki starszy pan o wspaniałych śnieżnobiałych włosach, czarnych brwiach, czarnych wąsach i równie czarnych, głęboko osadzonych oczach.Ujrzawszy mnie (stałem w samych tylko spodenkach, z rękami wyrzuconymi w bok, w rozkroku na szerokość ramion) zatrzymał się i wymówił dźwięcznym głosem:- Tak.Za nim z prawej i z lewej strony zaglądały do pokoju jeszcze jakieś osoby.Wybąkałem: “Przepraszam bardzo" - i skoczyłem po moje dżinsy.Nikt zresztą nie zwracał na mnie uwagi.Do pokoju weszli czterej mężczyźni i skupili się wokół kanapy.Dwóch znałem - ponurego Korniejewa, nie ogolonego, z zaczerwienionymi oczami, wciąż jeszcze w tej niepoważnej koszulce, oraz garbonosego Romana, który mrugnął do mnie, dał jakiś niezrozumiały znak ręką i natychmiast się odwrócił.Siwowłosego ujrzałem po raz pierwszy.Nie wiedziałem również, kim jest korpulentny rosły mężczyzna w czarnym wyświeconym z tyłu garniturze, o zamaszystych gospodarskich ruchach.- To ta kanapa? - spytał wyświecony.- To nie kanapa - odparł posępnie Korniejew.- To jest translator.- Dla mnie kanapa - oświadczył wyświecony zaglądając do notatnika.- Kanapa wyściełana numer inwentarzowy jedenaście dwadzieścia trzy.- Schylił się i pomacał siedzenie.- Ależ ona jest mokra, Korniejew, pan ją wlókł po deszczu.Proszę zobaczyć: sprężyny zardzewiały, obicie zbutwiało
[ Pobierz całość w formacie PDF ]