[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zegar nad drzwiami banku wskazywał prawie dziewiątą, więc Wilson już jest w swoim biurze albo wkrótce przyjdzie: Gdyby nawet biuro było zamknięte, zostanie i poczeka na niego.Blake wstał i przeszedł przez ulicę.Obrotowe drzwi skrzypiały przy pchnięciu, schody były strome i ciemne, a farba na ścianach klatki schodowej łuszczyła się i sypała na podłogę.Biuro Wilsona znajdowało się w końcu korytarza.Drzwi wejściowe były otwarte.Wszedł do pustego przedpokoju i w pomieszczeniu obok zobaczył ubranego w koszulę mężczyznę pracującego nad jakimiś papierami.Na biurku stał kosz pełen innych papierów.Mężczyzna podniósł głowę.- Proszę wejść - powiedział.- Pan Ryan Wilson?Mężczyzna skinął twierdząco głową.- Moja sekretarka jeszcze nie przyszła - wyjaśnił.- Czym mogę panu służyć?- Dostałem od pana wiadomość.Nazywam się Andrew Blake.Wilson odchylił się do tyłu i zaczął mu się uważnie przyglądać.- A niech to! - powiedział wreszcie.- Nigdy nie myślałem, że spotkam pana.Sądziłem, że przepadł pan na dobre.Blake pokręcił głową zaskoczony takim przywitaniem.- Widział pan poranną gazetę? - zapytał Wilson.- Nie, nie widziałem.Wilson sięgnął po złożony egzemplarz leżący na rogu biurka i otworzył, podsuwając Blake’owi.Największy nagłówek brzmiał:Czy człowiek z gwiazd jest wilkołakiem?A podtytuł dodawał:Poszukiwanie Blake'a trwa.Poniżej tytułu Blake zobaczył swe własne zdjęcie.Już czuł, jak kamienieje mu twarz.Próbował się opanować, by nie pokazać żadnych uczuć i myśli.Usłyszał, jak Poszukiwacz szaleńczo dobija się do jego świadomości, jak próbuje przejąć stery.,,Nie! Nie! - krzyknął do niego.- Zostaw.Ja się tym zajmę.”Poszukiwacz uspokoił się.- To bardzo ciekawe - odezwał się Blake.- Dziękuję, że mi pan to pokazał.Czy już wyznaczyli nagrodę?Wilson złożył gazetę i odłożył ją na biurko.- Wystarczy wykręcić numer - ciągnął Blake.- Numer do szpitala jest.Wilson przerwał mu ruchem ręki.- To nie moja sprawa - powiedział.- Nie obchodzi mnie, kim pan jest- Nawet gdybym był wilkołakiem?- Nawet - odparł spokojnie Wilson.- Jeżeli pan zechce, wyjdzie pan stąd w każdej chwili, a ja wrócę do pracy.Ale gdyby zechciał pan zostać, jestem zobowiązany do zadania panu kilku pytań i gdy pan na nie odpowie.- Pytania?- Tak, tylko dwa proste pytania.Blake zawahał się.- Działam na zlecenie pewnego klienta - wyjaśnił Wilson.- Dla klienta, który umarł sto pięćdziesiąt lat temu.Tę sprawę przekazywano w naszej firmie adwokackiej z pokolenia na pokolenie.Mój pradziadek zobowiązał się do wykonania ostatniej woli naszego klienta.Blake potrząsnął głową, próbując odpędzić mgłę spowijającą jego mózg.Coś się tutaj fatalnie nie zgadzało.Wiedział to od pierwszej chwili, kiedy zobaczył to miasto.- W porządku - powiedział.- Proszę pytać.Wilson odsunął jedną z szuflad biurka i wyjął dwie koperty.Jedną odłożył na bok, drugą otworzył i wyjął z niej kartkę papieru.Rozłożył ją i przysuwając bliżej, powiedział:- No dobrze, panie Blake.Oto pierwsze pytanie: Jak nazywała się pana nauczycielka w pierwszej klasie?- Zaraz, nazywała się - zaczął Blake - nazywała się.- Przez chwilę poszukiwał odpowiedzi.- Wiem.Nazywała się Jones.Panna Jones.Chyba Ada Jones.To już tak dawno.A jednak to nie było tak dawno.Przypomniał ją sobie w jednej chwili: pedantyczna stara panna z kędzierzawą fryzurą i o surowym wyrazie twarzy.Nosiła purpurową bluzkę.Jak mógł zapomnieć o tej purpurowej bluzce?- Dobrze - skwitował Wilson.- Co pan i Charley Breen zrobiliście z arbuzami diakona Watsona?- Cóż - zaczął Blake - my.Zaraz, a skąd pan o tym wie?- To nieistotne - odparł Wilson.- Proszę nie zważać na to i odpowiedzieć.- Więc - Blake był zażenowany - sądzę, że to był głupi żart.Obu nam było nieprzyjemnie, kiedy to zrobiliśmy.Nikt się o tym nie dowiedział.Charley ukradł swojemu ojcu strzykawkę.Jak pan wie, jego staruszek był lekarzem.- Nic nie wiem - zaznaczył Wilson.- Wzięliśmy tę strzykawkę i buteleczkę nafty i zrobiliśmy wszystkim arbuzom mały zastrzyk z nafty.Po prostu wbijaliśmy igłę przez skórę.Rozumie pan, tak po trochu, tylko żeby arbuzy miały śmieszny smak.Wilson odłożył papier i wziął drugą kopertę.- Test przeszedł pan wyśmienicie, więc to należy do pana - powiedział uroczyście, wręczając Blake'owi kopertę.Blake wziął ją i przeczytał napis - bardzo stary; atrament już wyblakł i zbrązowiał.Litery były pisane ręcznie, najwidoczniej drżącą dłonią.Napis brzmiał:“Do człowieka, który ma mój mózg”.Pod spodem był podpis:Theodore Roberts.Ręka zaczęła mu drżeć, aż opadła, tak iż ledwie mógł utrzymać kopertę.Próbował wyprostować ramię i powstrzymać drżenie.Teraz już wiedział - znowu wiedział wszystko.To, co znał kiedyś i o czym zapomniał: twarze, nazwiska, fakty.- To jestem ja - zmusił sztywne usta do ruchu.- To byłem ja, Teddy Roberts.Nie jestem Andrew Blakiem.28Doszedł do zamkniętej dużej żelaznej bramy, minął boczną furtkę i zaczął iść pod górę krętą żwirową ścieżką.W tyle za nim pozostało miasto Willow Grove, a wokół leżeli ci, którzy już osiągnęli starość, gdy on był jeszcze kilkunastoletnim chłopcem.Pochylone kamienie cmentarne porastał mech, między grobami rosły sosny, całość zaś otaczał żelazny płot.- Pójdzie pan ścieżką na lewo - tłumaczył mu Wilson.- Na prawo, tak w połowie wzgórza, znajdzie pan rodzinny grobowiec.Ale Theodore tak naprawdę nie umarł, wie pan.Istnieje nadal w Banku Mózgów i w panu.Tam leży tylko jego ciało.Sam tego nie rozumiem.- Ja też nie - odparł Blake - ale czuję, że muszę tam iść.Więc przyszedł, wspinając się po stromej, rzadko używanej, wyboistej drodze.W czasie wspinaczki myślał o tym, że cmentarz wydawał mu się bardziej znajomy niż miasto.Sosny na cmentarzu były wyższe i potężniejsze, niż je zapamiętał, ciemniejsze i posępniejsze, niż myślał, nawet w pełnym słońcu.Wiatr wyśpiewywał wśród ich ciężkich igieł dobrze znane mu pieśni żałobne.List podpisał Theodore.Nie napisał go jednak Theodore, ale raczej Teddy.Mały Teddy Roberts
[ Pobierz całość w formacie PDF ]