[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.— Lubiłeś Korodore'a?— Nie zachęcał do przyjaźni, ale.zawsze tu był, prawdsa?— Rzeczywiście.Dom spojrzał wymownie na Isaaca.— Jeśli teraz powiesz choć jedno złośliwe słowo.— Niee powiem, szefie.Co prawda uważam, że był nieco zanadto zakochany w mikrokamerach, ale to pewnie zboczenie zawodowe.Był w porządku.Opła­kuję go.Cztery miesiące temu ktoś go zabił, próbując zabić Doma.Dom zamierzał się dowiedzieć kto i dlaczego.Mżyło, gdy wylądowali w drugim domu rodu Sabalosów — niewielkiej, otoczonej murem pancernej kopule w pobliżu centrum administracyjnego Tau City.Na spotkanie wyszli wszyscy, nawet lady Vian otulona ciężkim płaszczem i nieco szczęśliwsza, że znajduje się w mieście.Co prawda nie była to kosmopolityczna metropolia, ale w porównaniu z rezy­dencją.zawsze stanowiła odmianę.— To nie jest naturalny kolor — były to jej pierwsze słowa od rozpoczęcia obiadu.Samhedi i służba podsłuchiwali z szacunkiem, a Joan I po uprzejmym pytaniu o zdrowie się nie odzywa­ła.Ponieważ Dom zignorował zaczepkę matki, zmu­szona była spojrzeć na niego i spytać konkretnie:— Dlaczego nie użyłeś kosmetyków, które ci posłałam?Dom, spojrzał na najbliżej stojącego ochroniarza: miał jedną rękę zieloną i łatę tegoż koloru, ciągnącą się od oka do kołnierza uniformu.Widząc jego spoj­rzenie, mężczyzna mrugnął porozumiewawczo.— Wolę w ten sposób — odparł.— Perwersyjna próżność — oceniła Joan I — alezgadzam się z tobą.Łaciatego wnuka bym nie zniosła, ale na szczęście jesteś jednobarwny.A zie­leń to święty.— Owszem, to kolor ziemskiego chlorofilu — prze­rwała jej Vian.— Tylko że tu roślinność jest nie­bieska.Joan I spojrzała na logo sadhimistów wyryte na su­ficie, a potem przeniosła spojrzenie na synową, mru­żąc oczy.Dom przyglądał się temu z zainteresowa­niem — prawdopodobnie zbyt dużym, gdyż Babcia to wyczuła.Złożyła powoli serwetkę, wstała i oznajmiła:— Czas na wieczorne modły.Dom, za godzinę chcia­łabym cię widzieć w swoim gabinecie.Musimy po­rozmawiać.4Gdy Dom wszedł, Joan I wskazała mu gestem krzesło.Powietrze w pokoju było gęste od kadzideł, sam zaś pokój poza niewielkim biurkiem, parą krze­seł i standardowym ołtarzykiem w rogu był pusty.Nie czuło się tego jednak — Joan I miała wypró­bowany od lat sposób wypełniania pustej przestrzeni swoją obecnością.Na jednej ze ścian wysokimi na stopę literami wy­pisano Przykazanie.Joan I zamknęła księgę rachun­kową i zaczęła się bawić nożem o białej rękojeści.— Za parę dni będzie Plackoduszny Piątek i Świę­to Pomniejszych Bogów — zagaiła.— Zastanowiłeś się może nad przystąpieniem do klatchu?— Nie bardzo — przyznał Dom, którego religijna przyszłość chwilowo zupełnie nie interesowała.— Boisz się?— Można to tak ująć, bo to raczej ostateczna decy­zja.A ja nie jestem pewien, czy sadhimizm zawiera wszystkie odpowiedzi.— Masz naturalnie rację, lecz zadaje wszystkie właściwe pytania — przerwała na moment, jakby nasłuchując głosu, którego Dom nie mógł usłyszeć.— To konieczne? — spytał.— Klatch? Nie, ale trochę rytualności nikomu jesz­cze nie zaszkodziło, a tego właśnie oczekują po tobie.— Jest jedna sprawa, którą chciałbym wyjaśnić.— Nie krępuj się.;— Dlaczego jesteś taka nerwowa? Odłożyła nóż i westchnęła.— Bywają takie dni, kiedy wzbudzasz we mnie prze­możną ochotę trzaśnięcia cię w nos.Oczywiście, że je­stem nerwowa, a niby jaka mam być w tych warun­kach.? Dobrze: mam wyjaśnić, czy będziesz pytał?— Uważam, że mam prawo wiedzieć, o co tu cho­dzi.Ostatnio sporo mi się przydarzyło, a mam dzi­wne wrażenie, że wszyscy poza mną wiedzą, o co chodzi.Joan I wstała, podeszła do ołtarza i wdrapała się nań, siadając wygodnie i majtając nogami.— Twój ojciec, a mój syn był jednym z najlepszych matematyków zajmujących się rachunkiem praw­dopodobieństwa.O ile wiem, dowiedziałeś się już, co to takiego rachunek prawdopodobieństwa.Istnieje on od około pięciuset lat, ale dopiero John go upo­rządkował i pokazał jego prawdziwe możliwości.Przewidział efekt pothole, a gdy został on udowod­niony, rachunek z zabawki stał się narzędziem.Możemy wziąć minutową część kontinuum, dajmy na to człowieka, i przewidzieć jego przyszłość we wszechświecie.John obliczył twoją przyszłość, byłeś pierwszym człowiekiem kwalifikowanym w ten spo­sób.Zajęło mu to siedem miesięcy i bardzo byśmy chcieli wiedzieć, jak zdołał tego dokonać w tak krót­kim czasie, bo nawet Bank nie potrafi tego obliczyć w czasie krótszym niż rok.Twój ojciec był geniu­szem, przynajmniej jeśli chodzi o rachunek praw­dopodobieństwa.W stosunkach międzyludzkich [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • higrostat.htw.pl
  •