[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wtedy rozpryskało się w puch posłanie śniegowe i otaczało podróżnych naszych wirują-cymi słupami.Wydawało się, że jakieś potwory zataczają w szalonym tańcu olbrzymie koła,że doganiają z tyłu, zabiegają z przodu, z boku i sypią po szczypcie śniegu na sanie.Gdzieśnajwyżej, w zenicie, uderzał niby wielki, rozkołysany dzwon przeciągle, głucho, jednostajnie.Doktór poczuł, że nie jadą już po drodze; sanie posuwały się z wolna, uderzając końcami sa-nic o grzbiety zagonów.- Gospodarzu! - zawołał z trwogą - a gdzie my jesteśmy? - Jadę polem do lasu - odpowiedziałchłop - w lesie ciszej będzie.pod samą wieś lasem zajedziemy.35 Rzeczywiście wiatr wkrótce ucichł i dawał się słyszeć tylko huk podniebny i trzask łamiącychsię gałęzi.Na czarnym tle nocy majaczyły osypane śniegiem drzewa.Prędzej jechać nie moż-na było, drożyna bowiem leśna, zawalona zaspami, przeciskała się śród pniaków i gałęzi.Na-reszcie po upływie jakiejś godziny, podczas której doktór szczerze namartwił się i naobawiał,dały się słyszeć powtarzające się głuche odgłosy: - psy szczekały.- Nasza wieś, wielmożny panie.Zamigotały światełka w oddali, podobne do chwiejących się w różne strony punkcików, dymzapachniał.- Nuże, małe! - zawołał wesoło na konie woznica, rozgrzewając się za pomocą obijania bo-ków pięściami.Za chwilę mijali pędem szereg chat, do strzech zasypanych śniegiem.Na tle szyb zamarznię-tych okien, od których padały na drogę kręgi światła, rysowały się cienie głów.- Wieczerzę ludzie jedzą.- bez żadnej potrzeby zauważył chłop, przypominając doktorowiczas  wieczerzy , której spożywać dnia tego nie miał nadziei.Zatrzymały się konie przed jakimś domostwem; chłop wprowadził doktora Pawła do sieni iznikł.Namacawszy klamkę doktór wszedł do małej, nędznej izby, oświetlonej kagankiemnaftowym.Zgrzybiała i zgarbiona jak rączka parasola kobiecina zerwała się, ujrzawszy go, z łóżka, po-prawiła chustkę na głowie i jęła mrugać powiekami, a wytrzeszczać czerwone oczy ze zletajonym przerażeniem.- Gdzie chora? - spytał.- Samowar macie?Stara w przerażeniu swym do słowa przyjść nie mogła.- Samowar macie, herbaty możecie mizrobić?- Jest ten ta samowar.jeno cukru.- Masz tobie! Cukru nie ma?- A nie ma.chybaby Walkowa mieli, bo to panienka.- Gdzież ta wasza panienka?- A dy w stancyi nieboga leży.- Dawno chora?- Pokłada się to ta już ze dwie niedziele, a teraz ani ręką, ani nogą.Zcisnęło i pokój.Uchyliła drzwi do izby sąsiedniej.- Zaraz! ogrzać się muszę - zawołał gniewnie doktór zdejmując futro.Ogrzać się w tej norze nie było trudno: z pieca rozchodziło się takie gorąco, że doktór co prę-dzej wsunął się do pokoju  panienki.Małą tę i nadzwyczajnie ubogą izdebkę oświetlałalampa przyćmiona, stojąca na stole obok wezgłowia chorej.Rysów twarzy nauczycielki niemożna było rozeznać, gdyż padał na nie cień jakiejś dużej księgi.Doktór zbliżył się ostrożnie,lampę rozświetlił, usunął książkę i przyglądać się zaczął pacjentce.Była to młoda dziewczy-na, pogrążona we śnie gorączkowym.Szkarłatem powleczona była jej twarz, szyja, ręce - natle tym znać było jakąś wysypkę.Jasnopopielate, niezmiernie bujne włosy leżały poplątanymipasmami na poduszce, wiły się na twarzy.Ręce bezwiednie i niecierpliwie szarpały kołdrę.Doktór Paweł pochylił się aż do samej twarzy chorej i zaczął nagle mówić głosem, któryprzecinało i dusiło przerażenie:- Panno Stanisławo, panno Stanisławo, panno Stanisławo.Chora leniwie i z wysiłkiemdzwignęła powieki, lecz zamknęła je natychmiast.Przeciągała się, przesuwała głowę od jed-nego końca poduszki do drugiego i jakoś cicho, boleśnie, głucho jęczała.Co chwila otwierałausta, z wysiłkiem, jak karp, połykając powietrze.Doktór powiódł oczami po nagich, wapnem wybielonych ścianach izby, dostrzegł okno zleopatrzone, przemokłe i zeschnięte trzewiki chorej - stosy książek leżące wszędzie: na ziemi,na stoliku, na szafce.- Ach, ty szalona, ty głupia! - szeptał załamując ręce.Gorączkowo, z trwogą i żalem zaczął jąbadać, mierzył drżącymi rękami temperaturę.- Tyfus.- wyszeptał blednąc.36 Z wściekłością ściskał sobie gardło, w którym dławiły go, niby zwitki pakuł, łzy niezdolnewypłynąć.Widział, że nic jej nie pomoże, nic nie może pomóc - roześmiał się nagle, wspo-mniawszy, że po taką chininę lub antypirynę trzeba posyłać do Obrzydłówka.trzy mile.Panna Stanisława otwierała od czasu do czasu oczy szklane, bezmyślne, podobne do zasty-głego pod powiekami płynu, i patrzyła nic nie widząc przez długie, koliste rzęsy.Wołał na niąnajczulszymi nazwami, unosił jej głowę słabo trzymający się na szyi - na darmo.Usiadł bezwładnie na stołku i wpatrywał się w płomień lampy.Oto nieszczęście jak wrógśmiertelny zadało mu ślepy cios i wlecze teraz bezsilnego do jakiejś mrocznej pieczary, dojakiejś szczeliny bez dna.- Co począć? - szeptał drżąc.Przez szpary okna wdzierał się chłód burzy zimowej i przechodził przez izbę jak widmo zło-wieszcze.Zdawało się doktorowi, że go ktoś dotyka, że prócz niego i chorej jest w izbie ktośtrzeci.Wyszedł do kuchenki i zakrzyknął na służącą, aby mu wołała natychmiast sołtysa.Stara wdziała co tchu olbrzymie buty, okryła głowę  zapaską i zabawnie podskakując znikła.Wkrótce potem zjawił się sołtys.- Słuchajcie, nie znajdziecie mi człowieka, który by pojechał do Obrzydłówka?- Teraz, panie doktorze, nie pojedzie.zawieja.Na śmierć pojedzie.Psa ciężko wygnać.- Ja zapłacę, wynagrodzę.- Nie wiem ja.przepytam się.Wyszedł.Doktór Paweł ściskał skronie, które zdawał się rozsadzać napływ krwi.Przysiadł naskrzynce i o czymś dawnym, dalekim myślał.Dały się wkrótce słyszeć kroki: sołtys prowadził parobczaka w kożuszynie przedartej, niedosięgającej mu do kolan, w zgrzebnych spodniach, kiepskich butach i czerwonym szaliku -Ten? - zapytał doktór.- Powiada, że pojedzie.śmiałek.Ja konia mogę dać, ale gdzież to w taki czas.- Słuchaj, jeśli wrócisz za sześć godzin, dostaniesz ode mnie dwadzieścia pięć, trzydzieścirubli, dostaniesz.co chcesz.słyszysz?Chłopaczyna popatrzył na doktora - miał zamiar coś powiedzieć, ale się powstrzymał.Utarłnos palcami, bokiem się odwrócił i czekał.Doktór powrócił do stolika nauczycielki i zacząłpisać.Ręce mu się trzęsły i skakały co chwila do skroni.Kombinował, pisał, przekreślał, darłpapier.Wystosował list do aptekarza, prosząc, aby natychmiast wysłać konie do miasta po-wiatowego po tamtejszego lekarza, prosił o wysłanie mu chininy; nachylał się nad chorą, ba-dał ją jeszcze.Wyszedł wreszcie do kuchni i wręczył list chłopakowi.- Mój bracie - mówił jakimś nieswoim, dziwnym głosem, kładąc ręce na ramionach wyrostkai wstrząsając nim - co koń skoczy, co tchu.Słyszysz, mój bracie!.Chłopiec skłonił mu się do nóg i wyszedł z sołtysem.- Ta nauczycielka dawno tu u was we wsi siedzi?.-zagadnął doktór Paweł babinę, przytulo-ną do komina.- Trzy zimy!.jakoś bodaj.- Trzy zimy.Nikt tu z nią nie mieszkał?- A któż ta miał.ja jeno.Przygarnęło mię chudziątko.służby, powiada, już nie znajdziecie,babko, a u mnie ta roboty niewiele.aby ta, aby [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • higrostat.htw.pl
  •