[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Chwilami odnosiłem wrażenie, że każdy zarys tych bluźnierczych żaboryb przesycony jest kwintesencją nieznanego i nieludzkiego zła.Krótka i prozaiczna historia opowiedziana przez pannę Tilton dziwnie kontrastowała z ogólnym wrażeniem, jakie sprawiała tiara.W 1873 roku oddał ją do lombardu na State Street za śmieszną sumę pewien pijany człoweik z Innsmouth, który wkrótce potem został zabity w jakiejś bójce.Stowarzyszenie nabyło ją wprost od właściciela lombardu i od razu umieszczona została na wystawie będącej godnym dla niej miejscem, wraz z informacją, że pochodzi prawdopodobnie z Indii Wschodnich albo Indochim, choć było to oparte wyłącznie na przypuszczeniach.Panna Tilton, porównując wszelkie możliwe hipotezy dotyczące jej pochodzenia i obecności w Nowej Anglii, skłonna była wierzyć, że stanowiła część łupu pirackiego znalezionego przez kapitana Obeda Marsha.Poglądu tego nie podważały bynajmniej bezustanne oferty Marshów.którzy, z chwilą gdy się dowiedzieli o jej istnieniu, natychmiast chcieli ją kupić proponując wysoką cenę.I po dziś dzień powtarzają swoją ofertę mimo zdecydowanej odmowy stowarzyszenia.Kiedy wyszliśmy z budynku, zacna dama poinformowała mnie, że krąży w inteligenckich sferach tego regionu.Jeśli zaś chodzi o jej własny stosunek do upiornego Innsmouth - w którym zresztą jeszcze nigdy nie była - to czuje odrazę to tej społeczności, która wyzbyła się wszelkiej kultury, i zapewniała mnie, że pogłoski o otaczaniu czcią diabła są częściowo wsprawiedliwione, bo rozpowszechnił się tam jakiś tajemniczy kult i pochłonął wszystkie ortodoksyjne kościoły.Został nazwany, powiedziała "Ezoterycznym Porządkiem Dagona", i jest z pewnością wynatyrzonym, quasi-pogańskim obrzędem zapożyczonym sto lat temu na Wschodzie, kiedu to łowiska rybne w Innsmouth zaczęły znikać.Trwałość tego kultu wśród prostych ludzi jest zjawiskiem naturalnym, jako że nagle wody przybrzeżne zapełniły się rybami i stan ten nadal się utrzymuje, a wkrótce kult rozprzestrzenił się w całym mieście, wypierając całkowicie wolnomularstwo, i obrał sobie na główną siedzibę starą Masońską Lożę na ulicy New Church Green.Wszystko to razem stanowiło dla pobożnej panny Tilton wystarczającę przyczynę, dla której unikała tego starego miasta, opustoszałego i ogarniętego rozkładem; dla mnie stało się to nowym bodźcem.Moje architektoniczne i historyczne zainteresowania zostały teraz wzbogacone o antropologiczne zagadki.Taki byłem podniecony, że prawie przez całą noc nie mogłem zmrużyć oka w moim małym pokoiku w YMCA.IINazajutrz rano, tuż przed godziną dziesiątą, stałem z małą walizką pod drogerią Hammonda na Starym Rynku czekając na autobus do Innsmouth.Kiedy zbliżał się czas przyjazdu autobusu, zauważyłem, że snujący się tu ludzie szybko gdzieś umykają albo przechodzą na drugą stronę placu, koło gospodu Ideal Lunch.A więc kasjer na stacji kolejowej nie przesadzał mówiąc o niechęci miejscowych ludzi do Innsmouth i jego mieszkańców.Po chwili pojawił się na State Street mały rozklelkotany wehikuł, ogromnie sfatygowany, brudnoszarego koloru, zakręcił i zatrzymał się tuż koło mnie przy krawężniku.Domyśliłem się, że to właśnie ten autobus, a wkrótce upewniłem się sprawdziwszy na ledwie czytelnej tablicy na przedniej szybie napis: Arkham - Innsmouth - Newburyport.Było w nim tylko trzech pasażerów - ciemnowłosych, niechlujnych, o ponurych twarzach, wyglądających raczej na młodych ludzi - a kiedy autobus się zatrzymał, wysiedli niezdarnie i poszli ulicą w milczeniu, niemalże ukradkiem.Kierowca także wysiadł i udał się do drogerii, by zrobić tam zakupy.Domyślam się, że jest to Joe Sargent, o którym wspominał kasjer; nim jeszcze zdołałem wniknąć w jakiekolwiek szczegóły, ogarnęła mnie nagle awersja do tego człowieka, niczym właściwie nieuzasadniona.Zrozumiałem niechęć tutejszych ludzi do podróżowania autobusem, którego właścicielem i kierowcą jest ten człowiek, albo do odwieszania miasta, w którym żyje on i jemu podobni.Kiedy kierowca wyszedł ze sklepu, przypatrzyłem mu się uważnie, żeby wykryć źródło owego złego wrażenia, jakie na mnie wywarł.Był szczupły, przygarbiony, wzrostu około sześciu stóp, miał na sobie obskurne granatowe ubrania, a na głowie mocno zniszczoną golfową czapkę.Miał około trzydziestu pięciu lat, ale z powodu głębokich bruzd po bokach szyi wyglądał na starszego, jeśli się nie patrzyło na jego ponurą, pozbawioną wyrazu twarz.Miał wąską głowę, wyłupiaste niebieskie oczy, niemal wodniste, które zdawały się nigdy nie mrugać, płaski nos, cofnięte czoło i podbródek oraz przedziwnie niezgrabne, jakby niewykształcone uszy.Miał duże, grube wargi i pokryte gęsto porami zszażałe policzki, prawie pozbawione zarostu, tylko gdzieniegdzie wyrastały z nich kępki rzadkich, jasnych włosów; miejscami skóra jego była dziwnie chropowata, tak jakby złuszczała się z powodu jakeijś skórnej choroby.Ręce miał duże, gęsto usiane żyłami, o dziwnym szaroniebieskim zabarwieniu.Palce jego były zaskakująco krótkie w stosunku do całej budowy ciała i najwyraźniej podkurczał je, żeby ukryć w ogromnej dłoni.Kiedy tak szedł w stronę autobusu, zauważyłem, że w jakiś szczególny sposób powłóczy nogami i że ma niespotykanej wielkości stopy.Nie mogłem się nadziwić, że zdołał kupić buty.Wszystko było na nim wytłuszczone, a to jeszcze bardziej potęgowało moją odrazę.Musiał chyba pracować albo bywać często w porcie, bo okropnie cuchnął rybami, ale jaka obca krew płynęła w jego żyłach, nie potrafiłem odgadnąć
[ Pobierz całość w formacie PDF ]