[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Tak przynajmniej jest napisane na etykiecie.W gruncie rzeczy nie obchodzi go, czy środek działa zgodnie z przeznaczeniem, czy też nie.Zdejmuje przykrywkę z pojemnika.Odsłania dozownik.Możliwe są dwie regulacje: SPRAY i STRUMIEŃ.Nastawia na STRUMIEŃ, po czym wsuwa pojemnik do kieszeni kurtki.Miedzy nogami trupa stoi ogromna kompozycja kwiatowa w seledynowej donicy – róże, goździki i paprocie.Wysuwa ją z furgonetki i trzymając w obu rękach zamyka drzwi pchnięciem ramienia.Niesie donicę całkiem naturalnie, choć chowa twarz za kwiatami.Idzie w stronę drzwi domu, przed którym parkują oba samochody.Kwiaty nie są przeznaczone dla ludzi mieszkających pod tym adresem.Ma nadzieję, że nie ma nikogo w domu.Jeśli ktoś otworzy drzwi, będzie udawał, że się pomylił, po czym wróci na ulicę, wciąż niosąc przed sobą kwiaty.Ma szczęście.Nikt nie odpowiada na dzwonek do drzwi.Naciska go kilkakrotnie i ruchami ciała okazuje zniecierpliwienie.Odwraca się od drzwi.Idzie ścieżką w stronę ulicy.Patrzy przez gęstwinę kwiatów i zielonego przybrania, które trzyma przed sobą i widzi, że po tej stronie furgonetka ma również dwa lustrzane okna.Jest pusto i cicho.Wie, że jest obserwowany.W porządku.Jest tylko dostawcą kwiatów.Nie będą mieli powodu go straszyć.Uznają, że lepiej go poobserwować, a potem znów skierować uwagę na biały drewniany dom.Mija bok wozu obserwacyjnego.Jednak zamiast wrócić do furgonetki z kwiatami, przechodzi przed jej maską na ulicę i staje za drugim samochodem.W tylnych drzwiach wozu obserwacyjnego znajduje się małe lustrzane okienko, więc na wypadek, gdyby wciąż go obserwowali, odgrywa małą kraksę.Potyka się, pozwala, by kwiaty wysunęły mu się z rąk i prycha ze złością, gdy doniczka rozbija się o asfalt, o cholera! Niech to szlag trafi.Diabli, diabli, diabli.Klnąc, pochyla się nisko, żeby nie można go było zobaczyć przez tylną szybkę i wyciąga z kurtki pojemnik z rozmrażaczem.Lewą ręką chwyta za klamkę drzwi.Jeśli drzwi będą zamknięte, zdradzi swoje zamiary, próbując je otworzyć.Jeśli mu się to nie uda, znajdzie się w poważnym kłopocie, gdyż prawdopodobnie są uzbrojeni.Nie mają jednak powodu spodziewać się ataku, więc zakłada, że drzwi będą otwarte.Nie myli się.Klamka nie stawia oporu.Nie sprawdza, czy ktoś wyszedł na ulicę i go obserwuje.Gdyby się obejrzał, wzbudziłby tylko podejrzenia.Szarpnięciem otwiera drzwi.Wspina się do stosunkowo ciemnego wnętrza furgonetki, nie mając pewności, że ktokolwiek jest w środku, i kładzie wskazujący palec na dozowniku pojemnika i naciska.Wnętrze furgonetki jest pełne sprzętu elektronicznego.Przyćmione światło tablic kontrolnych.Dwa obrotowe krzesła przyśrubowane do podłogi.Dwaj ludzie z zespołu obserwacyjnego.Okazuje się, że ułamek sekundy wcześniej mężczyzna siedzący bliżej wstał, obrócił się w stronę tylnych drzwi, by spojrzeć przez szybkę.Jest przestraszony, gdy drzwi się raptownie otwierają.Gęsty strumień środka chemicznego rozpryskuje się na jego twarzy, oślepiając go.Wdycha opary.Traci oddech, nim udaje mu się krzyknąć.Gwałtowny ruch.Jak maszyna.Zaprogramowana.Na wysokich obrotach.Czekan do lodu.Wyszarpnięty zza spodni.Gładki, zamaszysty łuk.Wbija z ogromną siłą.W prawą skroń.Chrzest.Facet pada.Wyrwać broń.Drugi mężczyzna.Drugie krzesło.Ma słuchawki na uszach.Siedzi przy konsolecie za kabiną kierowcy, plecami do tylnych drzwi.Słuchawki tłumią charczenie dobywające się z ust partnera.Wyczuwa jakieś zamieszanie.Kołysanie wozu, gdy tamten pada na podłogę.Obraca się wraz z krzesłem.Zaskoczony, zbyt późno sięga po broń.Strumień z rozpylacza zalewa mu twarz.Podążać, podążać, stawić czoło, rzucać wyzwanie, walczyć i zwyciężać.Pierwszy mężczyzna na podłodze rzuca się bezradnie.Krok naprzód, przestąpić go, podążać, podążać.Wciąż przed siebie.Czekan.I jeszcze raz.Czekan.Czekan.Cisza.Bezruch.Ciało na podłodze zamarło.Wszystko poszło gładko.Żadnych krzyków, wrzasków, strzałów.Wie, że jest bohaterem, a bohater zawsze wygrywa.Lepiej jednak, gdy triumf jest rzeczywisty, a nie tylko przewidywany.Jest spokojny i rozluźniony.Wraca do drzwi, żeby się wychylić i rozejrzeć po ulicy.Nikogo nie widać.Wszędzie spokój.Zatrzaskuje drzwi, rzuca czekan na podłogę i z wdzięcznością przygląda się zabitym.Dzięki wspólnemu przeżyciu śmierci czuje się tak bardzo z nimi związany.– Dziękuję – mówi łagodnie.Przeszukuje obydwa ciała.Choć mężczyźni mają w portfelach dowody tożsamości, przypuszcza, że są sfałszowane.Nie znajduje niczego interesującego oprócz siedemdziesięciu sześciu dolarów w gotówce, które zabiera.Szybka rewizja furgonetki nie ujawnia żadnych kartotek, notesów, luźnych kartek czy jakichkolwiek dokumentów pozwalających na zidentyfikowanie organizacji, do której należy samochód.Czysta, wzorowa operacja.Z poręczy krzesła, na którym siedział pierwszy mężczyzna, zwiesza się kabura z rewolwerem.To smith & wesson, chief special.Zdejmuje kurtkę, nakłada szelki z kaburą, dopasowuje i ponownie wkłada kurtkę.Wyciąga rewolwer i wysuwa bębenek.Błysk stalowych łusek.Załadowany.Zatrzaskuje cylinder i chowa broń do kabury.Martwy mężczyzna ma przy pasku skórzaną saszetkę.W środku znajduje się zapasowa amunicja w dwu specjalnych pojemnikach do szybkiego ładowania rewolweru.Zdejmuje saszetkę i przytwierdza ją do swojego paska, dzięki czemu ma teraz więcej amunicji niż potrzeba, by rozprawić się z fałszywym ojcem.Wie jednak, że jego pozbawieni twarzy zwierzchnicy dotarli do niego i dlatego nie może przewidzieć, co go jeszcze czeka, zanim odzyska imię, rodzinę i życie, które mu ukradziono.Drugi mężczyzna, który leży bezwładnie na krześle, nigdy nie zdołał wyciągnąć broni, po którą sięgał.Rewolwer wciąż tkwi w kaburze.Wyciąga go.Jeszcze jeden chief special.Dzięki swojej krótkiej lufie mieści się w dość obszernej kieszeni kurtki zabójcy.Świadomy tego, że ma coraz mniej czasu, wychodzi z furgonetki i zamyka za sobą drzwi.Pierwsze burzowe płatki śniegu niesione chłodnym wiatrem nadlatują spiralą z północno-zachodniego nieba.Jest ich niewiele, są duże i przezroczyste.Przechodzi przez ulicę i kieruje się w stronę białego domu z zielonymi okiennicami.Wysuwa język, żeby złapać parę płatków.Jako chłopiec mieszkający na tej ulicy robił prawdopodobnie to samo, ciesząc się pierwszym zimowym śniegiem.Nie przypomina sobie lepienia bałwana, bitew na śnieżki czy jazdy na sankach.Choć musiał robić te wszystkie rzeczy, zostały wymazane z jego umysłu wraz z tyloma innymi.odebrano mu słodką radość nostalgicznych wspomnień.Przez zimowo-brązowy trawnik biegnie chodnik z kamiennych płyt.Zabójca pokonuje trzy stopnie i przechodzi przez ganek.Kiedy staje u drzwi, paraliżuje go strach [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • higrostat.htw.pl
  •