[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Więc Straker na pewno nie jest wampirem, chyba że stare legendy całkowicie się mylą.Wielokrotnie widywano go w ciągu dnia.W najlepszym razie potraktowałby nas jak nieproszonych gości na swoim terenie i wyrzuciłby, w najgorszym zamknął i przetrzymał do nadejścia nocy w charakterze przekąski dla swego pana.- Barlow?Ben wzruszył ramionami.- Czemu nie? Ta historyjka o wyjeździe w interesach do Nowego Jorku nie wydaje mi się zbyt wiarygodna.Na twarzy Susan nadal malowały się wątpliwości, ale dziewczyna już nie protestowała.- Co zrobicie, jeśli Cody was wyśmieje? - zapytał Matt.- Oczywiście zakładając, że nie wpakuje was od razu w kaftany bezpieczeństwa?- Pójdziemy o zachodzie słońca na cmentarz, żeby obserwować grób Danny'ego Glicka.Jeśli chcesz, możesz to nazwać próbami polowymi.Matt usiadł na łóżku.- Obiecaj mi, że będziecie ostrożni! Obiecaj, Ben!- Będziemy - powiedziała uspokajającym tonem Susan.- Obwiesimy się krzyżami jak choinki.- Nie żartuj sobie - mruknął Matt, osuwając się z powrotem na poduszkę.- Gdybyś widziała to, co ja.- Odwrócił głowę w kierunku okna, za którym widać było żółte liście drzewa i pogodne jesienne niebo.- Nawet jeśli ona żartuje, to ja na pewno nie - powiedział Ben.- Możesz być pewien, że nie zapomnimy o żadnym środku ostrożności.- Pójdźcie do ojca Callahana - zaproponował Matt.- Poproście, żeby dał wam trochę święconej wody.i hostię, jeśli to możliwe.- Jaki to człowiek? - zapytał Ben.Matt wzruszył ramionami.- Trochę dziwny.Niewykluczone, że pijak, ale jeśli tak jest w istocie, to z tych wykształconych i łagodnych.Chyba trochę go irytuje wszechmocna władza papieża.- Jest pan pewien, że ojciec Callanan to.że on pije? - spytała Susan z oczami rozszerzonymi ze zdziwienia.- Nie, pewien nie jestem - odparł Matt - ale jeden z moich byłych uczniów, Brad Campion, pracuje w sklepie z alkoholem w Varmouth i twierdzi, że ojciec Callahan należy do stałych klientów.„Jim Beam”.Ma dobry gust.- Można z nim porozmawiać?- Nie wiem.Wydaje mi się, że będziesz musiał spróbować.- Więc w gruncie rzeczy właściwie go nie znasz?- Raczej nie.Obiło mi się tylko o uszy, że pisze historię Kościoła katolickiego w Nowej Anglii i zdaje się, że sporo wie o poetach naszego tak zwanego złotego okresu, czyli o Longfellowie, Russellu i Holmesie.W ubiegłym roku zaprosiłem go na lekcję, żeby o nich opowiedział.Spodobał się uczniom, bo jest bystry i odrobinę zgryźliwy.- W takim razie zobaczę się z nim i zdam się na wyczucie - zadecydował Ben.Do pokoju zajrzała pielęgniarka, a w chwilę potem drzwi otworzyły się szerzej i wmaszerował Jimmy Cody ze stetoskopem na szyi.- Co, męczycie mi pacjenta? - zagadnął przyjaźnie.- Nawet w połowie nie tak bardzo jak ty - odparł Matt.- Chcę moją fajkę.- Nie ma mowy - odparł Cody, spoglądając na wiszącą w nogach łóżka kartę.- Cholerny konował - mruknął Matt.Cody odwiesił kartę na miejsce i częściowo zaciągnął zieloną zasłonę, wiszącą nad łóżkiem na pręcie wygiętym w kształcie litery C.- Obawiam się, że będę musiał państwa na chwilę przeprosić.Jak pańska głowa, panie Mears?- Wygląda na to, że nic z niej nie wycieka.- Słyszał pan już o Floydzie Tibbitsie?- Tak, Susan mi powiedziała.Gdyby miał pan chwilę czasu po obchodzie, chciałbym z panem o tym porozmawiać.- Jeśli pan sobie życzy, mogę po prostu przyjść do pana.Powiedzmy, około jedenastej.- Znakomicie.- W takim razie, jeśli nie macie nic przeciwko temu.- Żegnajcie, przyjaciele - powiedział Matt.- Zapamiętajcie hasło, żebyśmy mogli się później znowu spotkać.Zielona zasłona oddzieliła Susan i Bena od łóżka.Po chwili dobiegły zza niej słowa Cody'ego:- Następnym razem, jak będę miał pana na stole, wytnę panu język i co najmniej połowę płata czołowego.Uśmiechnęli się do siebie tak, jak uśmiechają się młodzi ludzie, kiedy świeci słońce, a oni nie mają żadnych poważnych trosk, lecz uśmiechy niemal natychmiast zniknęły, a im jednocześnie przemknęła niepokojąca myśl, czy przypadkiem obydwoje nie zwariowali.3Dwadzieścia po jedenastej Jimmy Cody wszedł do pokoju Bena.- Chciałem pana zapytać o.- zaczął Ben.- Najpierw głowa, potem rozmowa - przerwał mu lekarz.Delikatnie rozgarnął mu włosy, jakby czegoś szukał.- To będzie bolało - ostrzegł i jednym gwałtownym szarpnięciem oderwał plaster.Ben aż podskoczył.- Ładny guz - zauważył uprzejmie Cody, po czym założył nieco mniejszy opatrunek.Zaświecił Benowi małą latarką w oczy, a następnie stuknął go w kolano gumowym młotkiem.Ben zastanawiał się ponuro, czy to ten sam młotek, którym Cody sprawdzał odruchy martwego Mike'a Ryersona.- Wygląda na to, że wszystko w porządku - oświadczył lekarz, chowając przyrządy do kieszeni fartucha.- Jak brzmi panieńskie nazwisko pana matki?- Ashford - odparł Ben.Zadawano mu już podobne pytania, kiedy po raz pierwszy odzyskał przytomność.- Wychowawczyni w pierwszej klasie?- Pani Perkins.Farbowała sobie włosy.- Drugie imię ojca?- Merton.- Jakieś zawroty głowy albo nudności?- Nie.- Złudzenia zapachowe albo kolorystyczne?- Nie, nie i jeszcze raz nie.Nic mi nie jest.- Pozwoli pan, że ja to ocenię - odparł szorstko Cody.- Podwójne widzenie?- Nie, od czasu, kiedy na jakimś przyjęciu wypiłem bez niczyjej pomocy galon whisky.- W porządku - zdecydował Cody.- Informuję pana, że dzięki cudom współczesnej medycyny, a także własnej twardej głowie, jest pan właściwie zdrów.A teraz, o czym chciał pan ze mną porozmawiać? Zdaje się, że o Tibbitsie i tym małym McDougallu.Mogę panu tylko powtórzyć to, co już powiedziałem Parkinsowi Gillespie.Po pierwsze, cieszę się, że to nie trafiło do prasy, bo w takim małym miasteczku wystarczy w zupełności jeden skandal na sto lat [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • higrostat.htw.pl
  •