[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Byli czarną smugą na tle horyzontu.Sunęli przez pola, drużyna jezdzcówza drużyną jezdzców, rozciągnięci po całym terenie.Ich przywódcówmożna było dojrzeć tylko w jasnych promieniach słońca i zdawać sięmogło, jakby cała ta zgraja wyłoniła się z Krainy Cieni.Połyskiwały grotywłóczni, hełmy, kolczugi i stal - słoneczne refleksy rozchodziły się imnożyły, jak gdyby prosto z chmur zstępowały na ziemię kolejne zastępywojowników.Prawie wszyscy jechali konno.- Zwięty Jezusie, Mario i Józefie - szepnął trwożnie Leofric.Steapa nie powiedział niczego.Po prostu na nich zaburczał.Osric -gerafa ziemi Wiltunsciru - przeżegnał się.- Ktoś musi przekazać wieść Alfredowi - stwierdził ponuro.- Ja to zrobię - zaoferował się Pyrlig.- Powiedz mu, że poganie przekroczyli rzekę Afen - nakazał mu Osric.-Przekaż, że jadą w stronę.- przerwał, próbując naprędce ocenić miejsce,do którego zmierzała horda pogan - Ethandun - rzekł wreszcie.- Ethandun - powtórzył ojciec Pyrlig.- Przypomnij mu, że znajduje się tam forteca dawnych ludzi - ciągnąłOsric.Mówił o swojej ziemi, gdzie znał każdy pagórek i kamień na polach.Był wyraznie przytłoczony widokiem nadciągających Duńczyków, nie-wątpliwie zastanawiał się, co się stanie, gdy wróg dotrze do starej fortecy iją zajmie.- Na wzgórzach będą jutro rano.Tak mu powiedz - dodał jeszcze.- Jutro rano w Ethandum - powtórzył Pyrlig, po czym spiął konia ipomknął do króla.- Gdzie znajduje się ta twierdza? - Spytałem.Osric wyciągnął rękę.- Widać ją stąd.Z tej odległości dawne umocnienia wyglądały jak zielone fałdy napowierzchni odległego pagórka.W całym Wessexie znajdowały siępodobne fortece, otoczone masywnymi ziemnymi wałami.Ten wzniesionona szczycie kredowego wzgórza, które znienacka wyrastało z nizin.- Część tych szubrawców dotrze w okolice twierdzy już dziś wieczorem -stwierdził Osric - ale większość dopiero jutro rano.Módlmy się, by niezwrócili na nią większej uwagi.Wcześniej wszyscy sądziliśmy, że wybór miejsca, gdzie rozegra siębitwa, będzie należał do Alfreda.Liczyliśmy, że król znajdzie jakieś dobredo obrony wzniesienie, dogodne miejsce, gdzie nasze skromne siły wspo-magane będą przez odpowiednio ukształtowany teren.Lecz widok tamtejdalekiej fortecy uzmysłowił nam, że Guthrum mógł przyjąć podobnątaktykę.Mógł znalezć miejsce, w którym będzie nam go trudnozaatakować.Dla nas byłaby to niebywale niebezpieczna sytuacja.Zarównoatak, jak i odwrót miałyby dla nas opłakane skutki.Zapasy żywnościskończyłyby się w ciągu dnia lub dwóch, a gdybyśmy spróbowali uciecprzez wzgórza na południe, Guthrum wysłałby za nami pościg.Nawet jeśliudałoby się nam zbiec, armia Wessexu zostałaby sromotnie pokonana.Tworzący fyrd mężczyzni uznaliby poczynania Alfreda za porażkę i powoli,człowiek po człowieku, zaczęliby się wymykać do swych gospodarstw, byich bronić przed najezdzcą.Nie mieliśmy wyboru - musieliśmy stanąć dowalki, gdyż odwrót byłby równoznaczny z całkowitą klęską.Tegowieczoru nasza armia rozbiła obóz na północ od lasu, w którym przedkilkoma dniami pojmałem Aethelwolda.Królewski bratanek był terazczęścią świty i właśnie zmierzał wraz z Alfredem oraz jego dowódcami naszczyt wzniesienia, by przyjrzeć się, jak duńska armia podchodzi dowzgórz.Alfred bacznie ich obserwował.-Jak daleko są? - Zapytał.- Od tego miejsca? Cztery mile - odparł Osric.- A od twojej armii - sześć.- Zatem to już jutro - powiedział Alfred, czyniąc znak krzyża.Północne chmury rozchodziły się po wieczornym niebie, zaciemniając je,ale odbijające się od włóczni i toporów ostatnie przebłyski światła ukosempadały na warownię dawnych ludzi.Wszystko wskazywało na to, żeGuthrum wiedział o zaletach tego miejsca.Wróciliśmy do obozu, gdzie okazało się, że wciąż przybywają noweposiłki.Nie były to duże grupy, ale liczyło się to, że ciągle nadchodziły.Jedna z takich grup, do cna wyczerpana drogą i mocno przykurzona,składała się z szesnastu mężczyzn.Przyjechali na koniach, wszyscy mielikolczugi i solidne hełmy.Byli Mercyjczykami.Odbyli długą podróż na wschód, przekroczyliTamizę, potem zakręcili pętlę wokół Wessexu, starając się nie wchodzićDuńczykom w drogę, i w końcu do nas dotarli.Ich przywódcą był młodymężczyzna niskiego wzrostu o szerokiej piersi, okrągłej twarzy iwojowniczym usposobieniu.Uklęknął przed Alfredem, a potemuśmiechnął się do mnie.Był to mój kuzyn - Aethelred.Moja matka pochodziła z Mercji, ale nigdy jej nie poznałem.Jej brat,eldorman Aethelred, posiadał szerokie wpływy w południowej części tegokraju.Kiedyś nawet spędziłem kilka tygodni w jego dworze - działo się topo mojej ucieczce z Northumbrii.Nie przypadliśmy sobie wówczas dogustu z kuzynem Aethelredem młodszym i bardzo się kłóciliśmy.Aethelred nosił imię po ojcu.Teraz jednak zdawał się puścić w niepamięćnasze młodzieńcze zatargi, gdyż z serdecznym uśmiechem na ustach padłmi w objęcia.Czubkiem głowy sięgał do mojego obojczyka.- Przyjechaliśmy tu, by walczyć - oświadczył butnie.Jego głos tłumiłamoja klatka piersiowa.- Będziecie walczyć - obiecałem mu.- Panie - odsunął się ode mnie i odwrócił do Alfreda - mój ojciecprzysłałby ci więcej ludzi, ale musi teraz ochraniać własną ziemię.- To zrozumiałe - łaskawie kiwnął głową Alfred.- Lecz tobie przysłał najlepszych wojów, jakich miał - kontynuowałAethelred.Był młody i pyszałkowaty, ale jego pewność siebie podobała sięAlfredowi, tak samo jak lśniący, srebrny krucyfiks, wyeksponowany nakolczudze
[ Pobierz całość w formacie PDF ]