[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Tak, proszę pana.- Miejmy nadzieję, że do tego nie dojdzie.- Miejmy nadzieję, że nie, proszę pana.- Proszę pozostać ze mną w kontakcie.* * *Sheldon D.Fairey nacisnął guzik intercomu.- Panno Botkin, proszę wezwać panią Turner.Proszę jej powiedzieć,że chcę się z nią natychmiast zobaczyć.* * *Dla Kenzie ten dzień zaczął się jak każdy inny poniedziałkowy pora-nek.Ze snu wyrwał ją budzik.Wzięła prysznic, zrobiła makijaż, ubrałasię, a potem popędziła do pracy, wsunąwszy na nogi wygodne buty Me-phisto (żegnajcie, reeboki), po drodze zaś kupiła kubek kawy na wynos.U Burghleya wymieniła z Arnoldem uwagi na temat swych weeken-dów, próbując wciągnąć do rozmowy Annalisę - beznadzieja! - i wkrótcepogrążyli się w pracy.A potem zadzwoniła panna Botkin.Kenzie szła teraz do pokoju Sheldona D.Faireya, a w żołądku łaskota-ło ją z niepokoju.Coś musiało być nie w porządku, bo inaczej dlaczego by ją wzywano?Panna Botkin jak zwykle się nie uśmiechała.- Proszę usiąść, panno Turner.- Pociągnęła nosem wskazując nakrzesło.- Pan Fairey niedługo panią przyjmie.Kenzie podziękowała i usiadła.W pięć minut pózniej zabrzęczał in-tercom i panna Botkin wprowadziła ją do wewnętrznego sanktuarium.Sheldon D.Fairey stał przy oknie za swym masywnym, prawie pu-stym biurkiem i odwrócony plecami, wyglądał na zewnątrz.- Wspaniały dzień, czyż nie, pani Turner? - powiedział swymdzwięcznym, afektowanym głosem.Kenzie, podchodząc do biurka, również zerknęła w okno.Niebo byłoszare i zachmurzone, zanosiło się na kwietniowy deszcz.- Będzie chyba padało, proszę pana - zauważyła.Odwrócił się z nieobecnym, nieco chłodnym uśmiechem na ustach.- Wspaniały dzień - wyjaśnił - niekoniecznie musi oznaczać sło-neczną pogodę, czyż nie?Kenzie zmarszczyła brwi, zastanawiając się, o co, u licha, może muchodzić.- Ma pan rację - odpowiedziała - zwłaszcza, jeżeli lubi się kwiaty wmaju.Gestem dłoni o długich palcach wskazał jej krzesło.- Proszę, pani Turner, niech pani usiądzie.- Dziękuję panu.Odsunęła jeden z rzezbionych, hebanowych, anglo-indyjskich foteli, apan Fairey usiadł na swym fotelu obrotowym za inkrustowanym kościąsłoniową biurkiem z tui i hebanu.Splótł palce, odchylił fotel do tyłu ipopatrzył na sufit, a na jego wargach wciąż igrał ten blady uśmiech.- Proszę mi powiedzieć - zapytał - czy wierzy pani w cuda?- Przypuszczam, że moja odpowiedz będzie zależała od definicji owe-go zjawiska.Skinął głową, gwałtownie pochylił się do przodu i popatrzył na Kenziebacznie.- A jak zareagowałaby pani - zapytał z powagą - na stwierdzenie, żetu, u Burghleya, zdarzył się nam cud?- Musiałabym zapytać, co się stało i sama to osądzić.- Zawsze ostrożna, jak widzę.- Wydawał się łagodnie zadowolony;przekręcił przełącznik intercomu.- Panno Botkin?- Tak, proszę pana? - Dobiegła go sucha, bezpłciowa odpowiedz.- W sprawie tych pism.Można je już rozesłać.- Tak, proszę pana.Sheldon D.Fairey oparł się znowu, a jego łokcie spoczęły na porę-czach fotela.- Gdyby było w mojej mocy spełnić jedno pani życzenie, pani Turner,o co by pani poprosiła?- Obawiam się, że kompletnie mnie pan zaskoczył.Naprawdę musia-łabym się zastanowić.- No, no, nie musi pani być taka taktowna! Czego chce każdy czło-wiek- Władzy.Stanowiska.Awansu.co oczywiście oznacza ogromnąpodwyżkę.Kenzie się uśmiechnęła.- Przypuszczam, że to sprowadza nas z powrotem w dziedzinę cu-dów, prawda?- Cuda - powiedział cicho pan Fairey - niekiedy się zdarzają.Kenzie milczała.Patrzył na nią przez dłuższy czas z namysłem, a potem przesunął poblacie biurka w jej stronę jakiś papier.- Podczas naszej rozmowy kopie rozprowadzane są po wszystkichdziałach - powiedział.Kenzie wzięła do ręki list z oficjalnym nagłówkiem i imponująco tło-czoną, przypominającą intaglio pieczęcią, i przeczytała:BURGHLEYROK ZAAO%7łENIA 1719DO: wszystkich pracowników wewnętrznychOD: Sheldona D.FaireyaChociaż z przykrością przyjęliśmy nagłą rezygnację pani Barbary(Bambi) Parker z pracy w Dziale Dawnych Mistrzów, z radością infor-mujemy o awansie pani MacKenzie Turner na stanowisko kierownikaDziału Obrazów i Rysunków Dawnych Mistrzów.Ta decyzja wchodzi w życie natychmiast.W imieniu naszych pracowników chcę jako pierwszy pogratulowaćpani Turner i jestem przekonany, że wszyscy z przyjemnością będą ściślez nią współpracowali.Sheldon D.FaireyKenzie siedziała oszołomiona.- Na litość boską! - westchnęła i zerknęła na pana Faireya.- CzyBambi złożyła wymówienie?- Można odzyskać wiarę w rodzaj ludzki, czyż nie? - odpowiedział izachichotał, co mu się rzadko zdarzało.- Tak, chyba tak, proszę pana.- No cóż, jestem pewien, że będzie pani miała mnóstwo roboty zprzeprowadzeniem się do pokoju po panu Spottsie i w ogóle ze wszyst-kim.- Podniósł się, dając jej tym do zrozumienia, że spotkanie dobiegłokońca, i wyszedł zza biurka.- Proszę przyjąć moje gratulacje - powiedział, ściskając dłoń Kenzie iodprowadzając ją do drzwi.- Jak pani widzi, cuda się czasami zdarzają.- Tak.- Patrzyła mu w oczy.- Wygląda na to, że tak.Nie umknęło jej uwadze, że zrobił zręczny unik, kiedy spytała o wy-mówienie Bambi.* * *Gdy tylko Bambi znalazła się w swym mieszkaniu, rzuciła się prostodo telefonu i wystukała prywatny numer Roberta.Nagranie poinformowało ją, że numer, który wybrała, został zmie-niony.Czekała, ale nie podano jej nowego.Pomyłka, pomyślała i wystu-kała numer jeszcze raz.To samo nagranie!Niespokojnie marszcząc brwi, zadzwoniła do informacji.- Przykro mi - odpowiedziała telefonistka - ale to numer zastrzeżony.- Mam tu sytuację awaryj.- zaczęła Bambi, ale pracownica infor-macji odłożyła słuchawkę.Zdenerwowana do szaleństwa Bambi zadzwoniła do centrali w biurzeRoberta.Dotarła aż do jego sekretarki.- Przykro mi, proszę pani, ale pan Goldsmith jest zajęty.Czy zechcia-łaby pani zostawić jakąś wiadomość?Nie mogła w to uwierzyć.Rzucił mnie, myślała, i nawet nie powiedziałdo widzenia!- Sukinsyn jeden! - Oczy paliły ją od łez
[ Pobierz całość w formacie PDF ]