[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.32Policjant przyszedł po ich śladach.Travis dostrzegł czap­kę i odznakę, kiedy mężczyzna ukazał się na polanie.Ze sposobu, w jaki się poruszał, chłopiec wywnioskował, że ten gliniarz dokładnie wie, dokąd iść.Travis poczuł wzbierającą falę paniki i zerknął niespokojnie przez ra­mię, sprawdzając, czy dorośli już wracają.Nie było ich o wiele dłużej niż pięć minut.Cholera! Co robić?W głowie brzmiały mu ostatnie słowa ojca: "Masz tu czekać i obserwo­wać, czy nie dzieje się coś niezwykłego".Teraz zdał sobie sprawę z bezsen­sowności tego polecenia, bo właśnie tkwił po uszy w niezwykłym, nie ma­jąc jednocześnie żadnej możliwości, by powiadomić o tym rodziców.Cholera!Glina zbliżał się szybko, a Travis wiedział, że siedzeniem i wyglądaniem zza drzewa niczego nie zdziała.Musiał jakoś ich ostrzec.Może krzyknie?Doskonały pomysł, idioto - zbeształ się w duchu.- A może wstaniesz i zaczniesz wymachiwać flagą?No dobra, krzyki to głupi pomysł.Przynajmniej z tego miejsca.Może jakby się zbliżyć.i zorientować, co się dzieje.Przesuwał się ostrożnie, możliwie blisko ziemi, a następnie zjechał na pupie po stromym zboczu.Znalazł się na drodze podobnej do tej, na której zaparkowali samochód.Na wprost widniało wejście do innego magazynu, identycznego jak ten, na którym znajdował się przed chwilą.Obiegł kolejny kopiec i nagle znalazł się pośrodku krajobrazu księżycowego.Nie było tu żadnych roślin, nawet trawy.Ziemia zdawała się martwa.Po drugiej stronie kolejnej drogi, może pięćdziesiąt metrów dalej, ziała ciemnością otwarta paszcza spalonego magazynu.Wyobraźnia podpowiedziała Travisowi, że w środku coś się porusza, ale na pewno nie ludzie.Ponownie zastanowił się, czy nie zacząć krzyczeć, ale było za daleko.No, dalej, Trav, rusz pecyną.Musiał podejść bliżej.Mógł myśleć przez cały dzień, a mimo to nie znalazłby sposobu na to, aby krzyknąć i jednocześnie nie zostać usłysza­nym przez tego glinę.A ten pył? Jezu, ile razy mu powtarzali? Ten kurz zabije go, jeśli będzie nim oddychał.Przynajmniej tak sądzili.Ale przecież teraz też nim oddycha, zgadza się? I wszystko jest w porządku.Może to świństwo się zużyło albo odfrunęło z wiatrem, tak jak sugerował Nick.Za­wsze przecież mógł powstrzymać oddech, jakby coś go zaniepokoiło.Zerknął nerwowo przez ramię, bo zdawało mu się, że słyszy pisk radia.W porządku, powstrzyma oddech.Jeżeli szybko tam wejdzie i wyjdzie, nic się nie stanie.Czy miał inne wyjście?Zatrzymał się na granicy, za którą zieleń, czerwień i pomarańcz zmieniały się nagle w czerń.Wziął kilka głębokich oddechów, hiperwentylując się, tak jak pływacy przed startem.Widział w telewizji, więc wiedział, jak to zrobić.Na miejsca.gotowi.Kto, u diabła, przyjeżdżałby tu samochodem? Kiedy Sherman Quill pod­szedł bliżej, zobaczył pełno pudeł i sprzętu porozrzucanego obok cadillaca.Wciąż nie potrafił dojść do sensownego wniosku, ale jedno było jasne: co­kolwiek tu się działo i ktokolwiek to robił, wciąż tu był.Chyba że uciekł piechotą.Może ta damulka z FBI miała rację? Może Donovanowie powrócili, aby skończyć to, co kiedyś zaczęli? Biorąc pod uwagę ostatni napad na bank w Little Rock, który miał miejsce zaledwie kilka tygodni temu, Sherman doszedł do wniosku, że granica głupoty nie istnieje, przynajmniej w przy­padku przestępców.Bez względu na to jak wprawnie działali, prędzej czy później robili jakieś głupstwo, przez które wpadali w ręce sprawiedliwości.Tak samo z powrotem na miejsce zbrodni.Opierając rękę na kolbie trzydziestkiósemki, zbliżył się ostrożnie do cadillaca.Zajrzał przez okna i zlustrował linię drzew.- Niech mnie wszyscy diabli - wymamrotał, wyjmując przenośne radio zza paska.- Jedynka do bazy - odezwał się.Nasłuchiwał uważnie odpowiedzi, ale bez skutku.- Jedynka do bazy - spróbował ponownie.- Nan? Jesteś tam? Cisza.Nie było się czemu dziwić.Te radia o niskiej częstotliwości nie sprawdzały się w lesie.Gdyby miał tu radiowóz z pięciowatową przeno­śną radiostacją, nie byłoby najmniejszego problemu.Przez chwilę zasta­nawiał się, czy nie wrócić tylko po to, żeby zdać raport, ale w końcu uznał, że to głupi pomysł.Wpadł na trop przestępców.Mógł sprawdzić, co tu robią.Nagle zdał sobie sprawę z tego, gdzie się znajduje.Słodki Jezu, stał w samym środku najbardziej niebezpiecznego miejsca na Ziemi!- Pomieszało ci się w pieprzonym łbie - wymamrotał do siebie.Od­wrócił się i ponownie pomyślał o powrocie do radiowozu.Zrobisz to, a ogłoszą cię bohaterem - powiedział sobie w duchu.Wyjął z kabury rewolwer i ruszył w kierunku strefy skażonej.Travisowi starczyło powietrza aż do progu i jeszcze około trzech me­trów dalej.Gdyby rodzice znajdowali się bliżej wejścia, mógłby wpaść do środka, złapać jedno z nich za rękaw i wybiec na zewnątrz.Jednak w obec­nej sytuacji nie był w stanie tego dokonać.Płuca domagały się wytchnienia i kiedy odwrócił się z zamiarem powrotu do drzwi, po prostu nie wytrzy­mał.Zanim zdążył się powstrzymać, wciągnął duży haust powietrza.Skrzywił się i zamknął oczy w oczekiwaniu śmierci, ale nic się nie działo.W pomieszczeniu unosiło się mnóstwo pyłu, który smakował fatalnie, ale Travis czuł się dobrze, z wyjątkiem tego, że miał ochotę kichać.Nawet kich­nięcie smakowało fatalnie.Carolyn niczego nie słyszała, ale poprzez warstwy ochronnego stroju wyczuła jakiś hałas.Odwróciła się, żeby spojrzeć na kojący strumień sło­necznego światła, i ujrzała na jasnym tle sylwetkę Travisa.- O Boże, Travis, nie! - wrzasnęła.Z łomotem upuściła na posadzkę latarkę i łom i rzuciła się do syna.- Wychodź stąd! - wrzasnęła.- O Boże, wychodź stąd! - podbiegła do niego, chwyciła i wyniosła na świeże powietrze.Pod wpływem adrenaliny wydawało jej się, że jest lekki jak piórko.- Wstrzymaj oddech, syneczku! - wrzeszczała.- Wstrzymaj oddech!Travis jednak nie słyszał tych słów.- Hej! - krzyknął oburzony.- Zostaw mnie! Tam jest jakiś gliniarz! Jezu, ale ona ma siłę!Jake dostrzegł zamieszanie i w jednej chwili zrozumiał, o co chodzi.Wybiegł za nimi tak szybko, jak tylko pozwalał mu na to kombinezon.Co ten dzieciak, u diabła, robił w środku?!Carolyn przerzuciła sobie chłopca przez ramię, podobnie jak strażacy, kiedy wynoszą rannych z płonącego budynku.Wyglądało to dość niezręcz­nie, ale było skuteczne.Mimo że wił się i szarpał, wyniosła go poza strefę zakazaną do świata żyjącej roślinności.Stamtąd pozostało tylko dwadzie­ścia czy trzydzieści metrów w dół niewielkiego wzgórka do strumienia, który widzieli wcześniej na zdjęciu.Zrzuciła Travisa z pleców jak worek ziem­niaków i wrzuciła do spienionego, wartkiego nurtu.Dobry pomysł - pomyślał Jake.Próbowała go odkazić.Ale mogła mieć problemy, wziąwszy pod uwagę ciężki kombinezon, który utrudniał jej ru­chy.Jake wyjął rękę z rękawa i wymacał nóż.- Hej! - wrzasnął Travis.- Posłuchajcie mnie! Tam jest jakiś.Nagle znalazł się pod powierzchnią lodowatej wody, a jego własna mat­ka wpychała go do niej z uporem maniaka.Kiedy starał się wypłynąć, we­szła do strumienia i przygniotła mu kolanami klatkę piersiową.Mógł oddy­chać, ale za każdym razem musiał wypluwać wodę z ust.- Mamo! Jezu! Co ty, do.Szarpnęła go za przemoczone ubranie i nagle zorientował się, że jest bez koszuli [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • higrostat.htw.pl
  •