[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Jimmy odruchowo zerknął przez ramię i między drzewami dostrzegł ubrane w czerń postacie.– Za późno! Zobaczyli nas!Oddziałek Aruthy spiął wierzchowce ostrogami i po lesie poniósł się głuchy tętent koni.Pędzili nisko pochyleni nad końskimi karkami, a Jimmy co chwila oglądał się za siebie.Odległość między nimi a ścigającymi powoli się zwiększała.Chłopak zaczął w duchu odmawiać dziękczynne modlitwy.Po kilku minutach ostrego galopu dotarli do głębokiego wąwozu, zbyt szerokiego, by pokonać go jednym skokiem.Brzegi rozpadliny spinał solidny, drewniany most.Przegalopowali na drugą stronę i Arutha zatrzymał konia.– Tu ich zatrzymamy!Zawrócili konie.Z oddali dochodziły już odgłosy pościgu.Arutha miał właśnie wydać rozkaz, by przygotowali się do ataku, kiedy Jimmy zeskoczył z konia.Zza siodła wyciągnął swój węzełek i pobiegł na drugą stronę mostu, gdzie ukląkł i zaczął grzebać w zawiniątku.– Jimmy, co ty wyprawiasz?! – krzyknął Arutha.– Trzymajcie się z daleka! – odkrzyknął chłopak, nie podnosząc głowy.Tętent nadciągających koni dobiegał coraz wyraźniej.Martin zeskoczył z konia i ściągnął łuk z pleców.Gdy pierwszy z czarnych jeźdźców wyskoczył spoza drzew, strzała tkwiła już w napiętej cięciwie.Bez namysłu zwolnił śmiercionośny pocisk, który poszybował ku celowi i uderzył w okrytą czarnym pancerzem pierś z ogłuszającym hukiem i siłą, którą przy takiej odległości był zdolny osiągnąć jedynie długi łuk bojowy.Jeździec został dosłownie zmieciony z siodła.Drugi, który jechał za nim, zdołał ominąć przeszkodę.Trzeciemu się to nie udało, jego koń potknął się bowiem o ciało.Arutha ruszył z kopyta, by przechwycić drugiego napastnika, szykującego się do przekroczenia mostu.– Nie! – krzyknął Jimmy.– Cofnąć się! – Chłopak zerwał się błyskawicznie i pognał ku nim.Czarny jeździec wjeżdżał właśnie na bale mostu.Zbliżał się do miejsca, na którym Jimmy przed chwilą klęczał.Nagle rozległ się ogłuszający świst i w niebo buchnęła chmura dymu.Spłoszony koń uskoczył w bok, obrócił się z trudem na wąskim moście i stanął dęba.Potknął się i uderzył zadem o barierkę.Czarny wojownik wyleciał z siodła jak z procy i runął w przepaść, podczas gdy jego wierzchowiec bił rozpaczliwie powietrze kopytami.Po chwili ciało uderzyło głucho o skały.Koń okręcił się na tylnych nogach i pogalopował z powrotem.Na szczęście wierzchowce Aruthy i pozostałych były na tyle daleko od eksplozji, aby się nie spłoszyć.Laurie musiał jednak szybko podjechać do zdenerwowanego rumaka Jimmy'ego i chwycić go za uzdę, a Gardan przytrzymywał konia Martina.Były Wielki Łowczy mierzył nieustannie z łuku ku nadciągającym jeźdźcom, gdy oni próbowali zapanować nad rzucającymi się i tańczącymi nerwowo wierzchowcami.Jimmy pędził z powrotem w stronę mostu, trzymając w ręku niewielką butelkę.Wyciągnął korek i cisnął ją w dym.Niespodziewanie bliższy im koniec mostu buchnął płomieniami.Czarni jeźdźcy pośpiesznie ściągali wodze rżącym i kwiczącym z przerażenia koniom, starając się nad nimi zapanować.Spłoszone rumaki galopowały w kółko jak oszalałe i nie było siły, która byłaby w stanie zmusić je do przejechania przez most.Potykając się i chwiejąc na nogach, Jimmy cofał się przed morzem płomieni.Gardan zaklął na cały głos.– A niech to szlag trafi! Patrzcie, zabici wstają znowu! Przez jęzory ognia i kłęby dymu widać było, jak jeździec ze strzałą tkwiącą w piersi idzie chwiejnie w kierunku mostu.Inny, którego Martin zwalił na ziemię kilka chwil później, z trudem dźwigał się na nogi.Jimmy dopadł konia i wskoczył na siodło.– Co to było? – spytał Arutha.– Bomba dymna, miałem ją przy sobie z przyzwyczajenia.Wielu Prześmiewców posługuje się nimi, aby zmylić pogoń i stworzyć zamieszanie odciągające od nich uwagę.Wytwarzają bardzo mało ognia, ale za to masę dymu.– A co było w butelce? – dopytywał się Laurie.– Roztwór nafty.Znam pewnego alchemika w Krondorze, który sprzedaje go chłopom, powiększającym swoje pola przez wyrąb i wypalanie lasów.– To cholernie niebezpieczna mikstura, aby ją wozić w kieszeni.Zawsze to masz przy sobie? – włączył się Gardan.– Nie.No ale też i nie podróżuję zwykle w miejsca, gdzie mogę się naciąć na stwory, które można powstrzymać tylko przez upieczenie.Po tym całym zamieszaniu w burdelu pomyślałem sobie, że flaszeczka miksturki może się jeszcze przydać.Została mi jeszcze jedna.gdyby coś.– To na co czekasz? Rzucaj! – krzyknął Laurie.– Most się jeszcze nie zajął ogniem.Chłopak wyciągnął z zawiniątka drugą buteleczkę i zmusił konia, by zbliżył się do mostu.Zamachnął się i celując uważnie, cisnął prosto w ogień.Płomienne jęzory strzeliły w górę na trzy, cztery metry, obejmując momentalnie cały most.Po obu jego stronach konie rżały przeraźliwie, starając się uciec.Płomienie wciąż wznosiły się w górę.Arutha przeniósł wzrok na drugą stronę przepaści.Jeźdźcy stali spokojnie, czekając aż płomienie przygasną.W tej chwili pojawiła się za nimi nowa postać.Zbliżał się nie noszący zbroi moredhel z długim kosmykiem skalpowym.Patrzył z kamienną twarzą na Aruthę i jego towarzyszy.Arutha poczuł, jak błękitne oczy dosłownie wwiercają mu się w duszę i przeszywają ją na wylot.Odczuł straszliwą nienawiść.Oto tutaj, w tej chwili stanął twarzą w twarz ze swoim wrogiem.Ujrzał jednego z tych, którzy skrzywdzili Anitę.Martin zaczął znowu strzelać z łuku w stronę czarnych jeźdźców.Moredhel dał znak ręką i w ciszy poprowadził ich z powrotem między drzewa.Martin wskoczył na konia i podjechał do brata, który patrzył za znikającymi w puszczy jeźdźcami.– On mnie zna! Byliśmy tacy ostrożni, przebiegli, a on i tak wiedział przez cały czas, gdzie jestem.– Ale skąd? – spytał Jimmy.– Przecież stosowaliśmy tyle wybiegów i zmyłek.– Jakaś czarna magia – odpowiedział cicho Martin.– Jimmy, mamy do czynienia z wielkimi i tajemnymi mocami.– Chodźcie – przerwał im Arutha.– Oni wrócą.Nic ich nie powstrzyma.Jedyne, co zyskaliśmy, to trochę czasu.Laurie ruszył przodem, prowadząc ich w kierunku drogi wiodącej na północ, do Sarth.Jechali, nie oglądając się za siebie, a ogień głośno trzaskał.Przez pozostałą część dnia jechali prawie bez odpoczynku
[ Pobierz całość w formacie PDF ]