[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.— No to jedziemy — oświadczył Inżynier.— Doktor chce oczywiście być z nami jako przedstawiciel rozsądku i łagodności.Doskonale.Dobrze, że zostajesz — mówił do Koordynatora — bo znasz kolejność robót.Najlepiej postawcie od razu Czarnego nad jednym ciężarowcem, ale nie zaczynajcie wykopów pod rakietą, dopóki nie wrócimy.Chciałbym sprawdzić jeszcze statyczne obliczenia.— Jako przedstawiciel rozsądku chciałbym spytać, jaki jest cel tej wyprawy? — powiedział Doktor.— Otwierając sobie drogę, wstępujemy w fazę konfliktu, czy chcemy tego, czy nie.— Podaj kontrpropozycję — odparł Inżynier.Stali w cichym, śpiewnym nieomal szumie rosnącego żywopłotu, który rychło miał już wyróść im ponad głowy.Słońce rozłamywało się na białe i tęczujące iskry w jego żylastych splotach.— Nie mam żadnej — wyznał Doktor.— Wypadki nieustannie wyprzedzają nas, a dotychczas wszystkie ułożone z góry plany zawodziły.Może najrozsądniejsze byłoby powstrzymanie się od jakiegokolwiek wypadu.Za kilka dni rakieta będzie zdolna do lotu — okrążając planetę na małej wysokości, będziemy mogli, być może, dowiedzieć się więcej i swobodniej niż teraz.— Nie wierzysz w to chyba — zaoponował Inżynier.— Jeżeli nie możemy dowiedzieć się niczego, badając wszystko z bliska, cóż powie nam lot na ponadatmosferycznej wysokości? A rozsądek, mój Boże.Gdyby ludzie byli rozsądni, nie znaleźlibyśmy się tu nigdy.Cóż rozsądnego jest w rakietach, które lecą do gwiazd?— Demagogia — mruknął Doktor.— Wiedziałem, że was nie przekonam — dodał.Poszedł powoli wzdłuż szklistej przegrody.Tamci wracali ku rakiecie.— Nie licz na sensacyjne odkrycia — przypuszczam, że na zachód ciągnie się teren podobny do tego tutaj — powiedział Koordynator do Inżyniera.— Skąd wiesz?— Nie mogliśmy upaść akurat w środku pustynnej plamy.Na północy — fabryka, na wschodzie miasto, na południu — pogórze z “osiedlem" w kotlinie — najprawdopodobniej siedzimy zatem na skraju pustynnego języka, który rozszerza się ku zachodowi.— Możliwe.Zobaczymy.XKilka minut po czwartej spodnia klapa ciężarowa drgnęła i opuściła się wolno w dół, jak szczęka żarłacza.Znieruchomiała skośnym pomostem w powietrzu — do ziemi brakowało od jej brzegu więcej niż metr.Zgromadzeni pod rakietą stali po obu stronach włazu z zadartymi głowami.W ziejącym wnętrzu ukazały się najpierw szeroko rozstawione gąsienice, z narastającym pomrukiem sunęły prosto, jakby wielka maszyna chciała skoczyć w powietrze, przez mgnienie widzieli jeszcze szarożółty spód, nagle ten ogrom nad ich głowami chybnał się, gwałtownie przechylił się w przód, uderzył obiema gąsienicami w zwisający pomost, aż gruchnęło, zjechał po nim na dół, przekroczył metrowy rozziew, złapał przodami gąsienic grunt, szarpnął go, przez ułamek sekundy zdawało się, że obie z wolna mielące wstęgi profilowanych płytek staną, ale targnęło i unosząc do poziomu swój spłaszczony łeb, Obrońca pojechał kilkanaście metrów po równym, aż zamarł ze śpiewnym pomrukiem.— No, a teraz, kochani — Inżynier wystawił głowę przez mały tylny właz — chowajcie się do rakiety, bo będzie gorąco, i nie wyłaźcie, aż za jakieś pół godziny.A najlepiej wyślijcie przedtem Czarnego, niech zbada szczątkową radioaktywność.Klapa zamknęła się.Trzej ludzie weszli do tunelu ł zabrali z sobą automat.Wnet w wylocie tunelu pokazała się, wypchnięta od środka, tarcza, która szczelnie wypełniła cały otwór.Obrońca nie ruszał się — wewnątrz Inżynier przecierał ekrany, sprawdzał wskazania zegarów, aż powiedział spokojnie:— Zaczynamy.Krótki i cienki, z góry i z dołu ujęty walcowatymi zgrubieniami ryj Obrońcy zaczął pomału sunąć na zachód.Inżynier naprowadził zbite szkliwo żywopłotu na skrzyżowanie czarnych nitek, zerknął w bok, łowiąc położenie trzech tarczek — białej, czerwonej i niebieskiej — i nacisnął nogą pedał.Ekran przez ułamek sekundy był czarny, jak zasypany sadzą, zarazem powietrze z dziwnym odgłosem, jakby jakiś gigant powiedział, wciskając usta w ziemię, “UMPF!" — uderzyło w Obrońcę, aż się zakołysał.Ekran znowu pojaśniał.Płomienisty obłok rozprężał się kuliście na wszystkie strony, powietrze falowało wokół niego gwałtownie, jak płynne szkło.Lustrzany żywopłot znikł na przestrzeni dziesięciu metrów, z zapadliska o wywiniętych, wiśniowo rozżarzonych brzegach biła para.Piasek w odległości kilkunastu kroków zeszklił się po wierzchu i sypał w słońcu iskrami
[ Pobierz całość w formacie PDF ]