[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ujrzę go, nimon ujrzy mnie.Lecz na zewnątrz nikt nie czekał, hol był pusty.Wstałem, zamknąłemza sobą drzwi.Zszedłem cicho schodami do piwnicy i odłożyłem latarkę na miejsce.Macając po omacku dłońmi, wróciłem na górę.Zakradłem się do kuchni,przesunąłem swój sprzęt po podłodze i dalej, na werandę.Przykucnąłem,pozbierałem wszystkie rzeczy i rzuciłem okiem na tyły.Nic poza szarym pustymświatem, gdzie oświetlone blaskiem księżyca skały spotykały się z oceanem.Zamknąłem za sobą drzwi werandy i ruszyłem przed siebie, trzymając sięściany domu.Przemykałem od jednego cienia do drugiego, aż w końcu dotarłem domuru podwórza.Odszukałem zagłębienie w skale, owinąłem w szmatę dłuto iszydło i zostawiłem tam.Nie mogłem zabrać ich ze sobą, rozdarłyby foliowy worek.Podążyłem wzdłuż muru w stronę oceanu.Zamierzałem wejść na skały tuż zagarażami, od strony południowej, tak by nikt z domu nie mógł mnie zobaczyć.W połowie drogi zamarłem.Na skałach siedziała Elizabeth Beck.Na białą koszulę nocną narzuciła białyszlafrok.Wyglądała jak duch albo anioł.Oparła łokcie na kolanach i wpatrywała sięw ciemność na wschodzie nieruchoma jak posąg.Zastygłem niczym głaz.Dzieliło nas niecałe dziesięć metrów.Byłem ubrany naczarno, gdyby jednak zerknęła w lewo, ujrzałaby moją sylwetkę na tle nieba.A nagłyruch z pewnością by mnie zdradził.Po prostu stałem i czekałem.Ocean wznosił się iopadał spokojnie, cicho.Kojący dzwięk, usypiające falowanie.Elizabeth Beckwpatrywała się w wodę.Musiało jej być zimno.Wiał lekki wiatr; widziałem, jakporusza jej włosy.Powolutku zacząłem się pochylać, jakbym chciał się stopić z kamieniami.Zgiąłem kolana, rozłożyłem palce i stopniowo przykucnąłem.Wtedy się poruszyła,odwracając szybko głowę, jakby coś przyszło jej niespodziewanie na myśl.Spojrzała wprost na mnie.Nie okazała zaskoczenia; wpatrywała się we mniecałymi minutami.Długie splecione palce spoczywały na kolanach, białą twarz oświetlały promienie księżyca, odbijające się od falującej wody.Oczy miała otwarte,lecz wyraznie niczego nie dostrzegała.Albo może zdołałem przykucnąć dość nisko,by wzięła mnie za kamień bądz cień.Siedziała tak jeszcze dziesięć minut, patrząc wmoją stronę.W końcu zaczęła dygotać z zimna.poruszyła głową, zdecydowanie, iodwróciła wzrok ku morzu po prawej stronie.Rozplotła palce, uniosła dłoń iprzygładziła włosy.Podniosła twarz ku niebu, powoli wstała.Była bosa.Zadrżała zzimna czy może smutku, wyciągnęła ramiona w bok jak akrobata wędrujący po liniei ruszyła w moją stronę.Ostre kamienie raniły jej stopy, balansowała, unosząc ręce iuważnie stawiając każdy krok.Minęła mnie o metr i skierowała się w stronę domu.Odprowadziłem ją wzrokiem.Wiatr uniósł jej szlafrok, nocna koszula przywarła dociała.W końcu Elizabeth Beck zniknęła za murem.Długą chwilę pózniej usłyszałemdzwięk otwieranych drzwi i po chwili cichy trzask zamka.Osunąłem się na ziemię iprzekręciłem na plecy.Spojrzałem w gwiazdy.*Leżałem tak, jak długo tylko mogłem.Potem wstałem i pokonałem ostatnichpiętnaście metrów dzielących mnie od brzegu.Wyciągnąłem foliowy worek, zdjąłemubranie i spakowałem je.Owinąłem glocka w koszulę wraz z zapasowymimagazynkami.Skarpetki wepchnąłem do butów, ułożyłem na wierzchu, na nichniewielki lniany ręczniczek.Potem zawiązałem ciasno worek i chwyciłem za węzeł.Wszedłem do wody, ciągnąc go za sobą.Ocean był zimny.Spodziewałem się tego - byłem przecież w stanie Maine, i to wkwietniu - ale woda okazała się naprawdę zimna.Lodowata.Mrożąca ciało.Pozbawiła mnie tchu.W ciągu sekundy przemarzłem do szpiku kości.Po pięciumetrach dzwoniły mi zęby, czułem się zagubiony, oczy piekły od soli.Odepchnąłem się nogami i pokonałem wpław kolejnych pięć metrów.Widziałem mur płonący jasnym blaskiem.Nie zdołałbym go pokonać aniprzeskoczyć, musiałem zatem go wyminąć.Jedyne wyjście, powtarzałem sobie wduchu.Musiałem przepłynąć niecałe czterysta metrów.Byłem silny, lecz niezbytszybki, poza tym ciągnąłem za sobą worek.Wiedziałem, że zajmie mi to jakieśdziesięć minut, góra piętnaście.To wszystko.Nikt nie umiera z zimna w ciągupiętnastu minut.Nikt.A już na pewno nie ja, nie dziś.Walcząc z zimnem i prądem, powoli wypracowałem rytm.Ciągnąłem woreklewą ręką, wykonując jednocześnie dziesięć ruchów nogami, potem przekładałemworek do prawej, i tak na zmianę.Czułem lekki prąd - nadchodził przypływ.Pomagał mi, ale też mnie mroził.Woda napływała z dalekiej północy, z Arktyki.Ciało mi zdrętwiało, z trudem chwytałem oddech, serce waliło mi w piersi.Zacząłemsię obawiać szoku termicznego.Powróciłem pamięcią do przeczytanych niegdyś książek na temat Titanica.Ludzie, dla których zabrakło miejsca w szalupachratunkowych, pomarli w ciągu godziny.Ale ja nie zamierzałem siedzieć w wodzie całą godzinę, a w pobliżu nie byłoprzecież gór lodowych.W dodatku mój rytm się sprawdzał.Znajdowałem się jużrównolegle do muru.Plama światła przybliżała się coraz bardziej.Byłem nagi i bladypo zimie, lecz czułem się niewidzialny.Minąłem mur, połowa drogi.Parłemnaprzód, machając zawzięcie nogami.Wyciągnąłem z wody rękę i sprawdziłem czas.Płynąłem już sześć minut.Minęło kolejnych sześć.Zacząłem pływać w miejscu, chwytając powietrze.Uniosłem worek przed sobą i obejrzałem się.Mur został daleko w tyle.Skręciłem wstronę brzegu i dotarłem do śliskich omszałych skał, za którymi leżała żwirowaplaża.Najpierw rzuciłem worek, a potem na czworakach wypełzłem z wody.Pozostałem w tej pozycji całą minutę, dysząc i dygocząc.Zęby szczękały mi wściekle.Rozwiązałem worek, znalazłem ręczniczek i zacząłem wycierać się z furią.Ręcemiałem sine, ubranie lepiło mi się do mokrej skóry.Włożyłem buty, wsadziłemglocka za pasek.Zwinąłem worek i ręczniczek, wilgotne wetknąłem do kieszeni.Potem puściłem się biegiem - musiałem się rozgrzać.Biegłem niemal dziesięć minut, nim znalazłem samochód.To był taurusstarszego agenta, szary i skąpany w świetle księżyca.Parkował odwrócony od domu,gotów do jazdy bez chwili zwłoki.Duffy bez wątpienia była praktyczną kobietą.Uśmiechnąłem się.Kluczyk leżał na fotelu.Uruchomiłem silnik i odjechałem powoli [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • higrostat.htw.pl
  •