[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Tata mówił, że rzeka Świętego Franciszka ma piętnaście metrów głębokości i że przy podtrzymujących most palach żyją prawie trzydziestokilogramowe zębacze, które pożerają wszyst­ko, co pływa.Były wielkimi, paskudnymi rybami, padlinożer­cami, które ruszały się z miejsca dopiero wtedy, kiedy jedzenie przepływało tuż przed ich pyskiem.Niektóre żyły dwadzieścia lat.Rodzinna legenda głosiła, że jednego z takich potworów złapał trzynastoletni Ricky.Zębacz ważył prawie dwadzieścia kilogramów i kiedy Ricky rozpruł mu nożem brzuch, na klapę półciężarówki dziadka wypadły różne przedmioty: świeca za­płonowa, szklana kulka, mnóstwo na wpół strawionych cierników, dwie jednocentówki oraz podejrzana substancja, która po bliższych oględzinach okazała się ludzką kupą.Babcia już nigdy więcej nie usmażyła zębacza.Dziadek w ogóle przestał jeść ryby.Założyłem na haczyk czerwonego robaka, stanąłem na piasz­czystej łasze i zarzuciłem wędkę.Polowałem na leszcze i samogłowy, których było tam pełno i które dobrze brały.Brodząc na bosaka w ciepłej, skłębionej wodzie, od czasu do czasu słyszałem krzyk mamy:- Za daleko, Luke!Słońce przesłaniały rosnące na brzegu dęby i wierzby.Ro­dzice siedzieli w cieniu, na jednej z łaciatych narzut, które szyły zimą kobiety w kościele, i jedli melona z naszego ogrodu.Rozmawiali bardzo cicho, niemal szeptem.Nie próbowałem ich podsłuchiwać, ponieważ była to jedna z nielicznych chwil - przynajmniej podczas zbiorów - kiedy mogli być sami.W no­cy, po całym dniu pracy, szybko zapadali w twardy sen, dlatego rzadko kiedy rozmawiali w łóżku.Czasami siadywali po ciemku na werandzie, czekając, aż upal zelżeje, ale tak naprawdę nie byli wtedy sami.Bałem się rzeki na tyle, że nigdy nie ryzykowałem.Jeszcze nie umiałem pływać, bo ciągle czekałem na Ricky’ego.Obie­cał, że mnie nauczy, kiedy skończę osiem lat.Trzymałem się blisko brzegu, gdzie woda sięgała mi kostek.Ludzie często się tu topili i przez całe życie słyszałem barwne opowieści o dorosłych, którzy na oczach przerażonej rodziny zapadali się w ruchomych piaskach, porywała ich woda.Spokojna rzeka mogła się w każdej chwili wzburzyć, ale nigdy nie widziałem tego na własne oczy.To właśnie nad brzegami rzeki Świętego Franciszka rozegrała się ta słynna tragedia, chociaż nigdy nie ustalono jej dokładnego miejsca, gdyż każdy z opowiadających podawał inne.Na piaszczystej mieliźnie siedziało małe dziecko, gdy wtem piach się zapadł, dziecko pogrążyło się w odmętach i szybko poszło na dno.Widząc to, jego starszy brat wskoczył do wzburzonej rzeki tylko po to, żeby ulec i dać się porwać silnemu prądowi.Ich krzyki usłyszała najstarsza siostra: ona też wbiegła do rzeki i zanim przypomniała sobie, że nie umie pływać, stała już po pas w wodzie.Mimo to dzielnie parła naprzód, krzycząc, żeby bracia się trzymali, zaraz ich wyciągnie.Ale w tej samej chwili piach się zapadł, jak podczas trzęsienia ziemi, i woda popłynęła w kilku kierunkach naraz.Prąd unosił dzieci coraz dalej od brzegu.Ich matka, która była albo nie była w ciąży, i która umiała albo nie umiała pływać, robiła pod drzewem lunch, gdy raptem usłyszała krzyk synów i córki.Rzuciła się do rzeki i wkrótce też poszła na dno.Ojciec, który łowił ryby z mostu, usłyszał głośny plusk i krzyki i żeby nie tracić czasu, zamiast pobiec na brzeg, skoczył z mostu do wody i skręcił sobie kark.Zginęła cała rodzina.Kilka ciał znaleziono, pozostałych nie.Pewnie pożarły je zębacze albo spłynęły do morza, bez względu na to, gdzie to morze jest.Było mnóstwo teorii, które próbowały wyjaśnić, co się stało ze zwłokami tych nieszczęś­ników, chociaż, co dziwne, nikt nie znał ich nazwiska.Historię tę powtarzano od dziesięcioleci, żeby dzieciaki takie jak ja nigdy nie lekceważyły niebezpieczeństw czyhających w rzece.Ricky też ją opowiadał, próbując mnie nastraszyć, ale często myliły mu się szczegóły.Mama mówiła, że to bajka.Nawet brat Akers wplótł tę opowieść w kazania, by pokazać, w jaki sposób szatan sieje na ziemi nieszczęście i strapienie.Akurat wtedy nie spałem i uważnie słuchałem, więc kiedy opuścił kawałek o skręconym karku, doszedłem do wniosku, że on też przesadza.Mimo to nie chciałem się utopić.Ryby brały, głównie małe samogłowy, które zdejmowałem z haczyka i wrzucałem z po­wrotem do wody.Siedziałem na pniu drzewa nad brzegiem małej zatoczki i wyciągałem rybę za rybą.Bawiłem się niemal tak dobrze jak podczas gry w baseball.Popołudnie powoli mijało i cieszyłem się tą chwilą samotności.Na farmie było pełno obcych.Pola obiecywały harówkę.Widziałem, jak za­bijają człowieka, i wbrew woli wpadłem w to wszystko niczym śliwka w kompot.Cichy szum płytkiej wody koił nerwy [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • higrostat.htw.pl
  •