[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Poza tym droga była stroma.Oczywiście w ciężarówce nie było nikogo.Jeden Bóg wie, jak długo się tuznajdowała i jak często coś takiego się zdarzało.Najwyrazniej był to wypadeklosowy.Zapalił papierosa i zdjął płaszcz; zaczynało robić się gorąco.Jak tu przezto przejechać? Poprzednio nie było tego problemu, tym razem wyglądało jednakna to, że ta bariera go nie przepuści.Może uda mu się ją obejść.Strome zbocze z jednej strony nie wchodziło w ogóle w rachubę.W żadensposób nie uda mu się pokonać tego prawie prostopadłego wzniesienia.Gdybypoślizgnął się na gładkiej skale, zsunąłby się w sam środek tej sterty bali.Możez drugiej strony? Miedzy drogą a opadającym zboczem był rów.Gdyby udałomu się przezeń przedostać, mógłby z łatwością przelezć po pochyłych sosnach,wspinając się z jednej na drugą, minąć blokadę z okrąglaków i przeskoczywszyrów, znalezć się po drugiej stronie drogi.Jedno spojrzenie na rów zakończyło spekulacje.Barton zamknął oczy i zamarłw bezruchu.34 Rów nie był szeroki.Mógłby go przeskoczyć, gdyby nie to, że.był on bezdna.Barton stanął nad bezdenną czeluścią.Cofnął się nieco od brzegu; jego od-dech stał się szybki i nerwowy.W palcach zaciskał kurczowo papierosa.Rówopadał bez końca.Było to jak patrzenie w bezkresne niebo, nie kończącą się prze-paść przechodzącą w złowrogi chaos.W końcu przestał myśleć o rowie i z powrotem skierował swoją uwagę naporozrzucane bale.%7ładen samochód nie miał szansy przedostać się tędy, niemniejjednak człowiekowi mogłoby się to udać.Gdyby przeszedł połowę drogi, mógłbydostać się na ciężarówkę, usiąść w kabinie i odpocząć.Można by to rozłożyć nadwa etapy.Z nadzieją podszedł do bali.Pierwsza kłoda nie była taka straszna, raczej małai leżała dość stabilnie.Wszedł na nią, złapał się rękoma i przeskoczył na następną.Całość zakołysała się pod nim niebezpiecznie.Barton szybko przedostał się nanastępny bal i przywarł do niego.Jak na razie szło dobrze.Kolejny był dość duży,stary, wysuszony i popękany.Sterczał pod ostrym kątem, spoczywając na trzechinnych.Wyglądały jak porozrzucane zapałki.Skoczył.Kłoda pękła i Barton z trudem rzucił się z powrotem.Rozpaczliwiestarał się złapać za cokolwiek, lecz palce ześlizgiwały się i upadł do tyłu.Zaparłsię mocno, starając się podciągnąć i wyjść na wierzch.Udało mu się.Sapiąc i z trudem łapiąc oddech, Barton rozciągnął się na kłodzie, czując przy-pływ ulgi.W końcu zdołał usiąść.Gdyby udało mu się przedostać jeszcze trochędo przodu, mógłby złapać się ciężarówki i wciągnąć na nią.Miałby już połowędrogi z głowy.Mógłby odpocząć.Był tak samo daleko jak przedtem.Nie przybliżył się ani o krok.Przez chwilęzwątpił w swoje zmysły, lecz szybko zaczął rozumieć.Te bale były labiryntem.Stracił orientację i pomylił kierunek.Zatoczył dokładnie koło.Do diabła z wyjeżdżaniem stąd.Pragnął teraz tylko dostać się do samochodu.Wrócić tam, skąd przyjechał.Zewsząd dokoła otaczały go bale; ich końce wysta-wały z bezwładnego stosu niczym świńskie ryje.Dobry Boże, chyba nie wchodziłaż tak daleko? Czy to możliwe, że zagrzebał się tak głęboko? Był wiele metrówod brzegu stosu; z całą pewnością nie przepełzł aż tak daleko.Zaczął przesuwać się dookoła, chcąc wrócić tą samą drogą, którą tam do-tarł.Bale kołysały się i przechylały niebezpiecznie pod nim.Strach sprawił, żestał się nerwowy.Zwolnił niechcący uścisk i spadł między dwa bale.W ciąguułamka sekundy znalazł się pod spodem, w jakiejś mrocznej jaskini, gdzie niedocierały promienie słoneczne.Zaparł się z całej siły, starając się wydostać napowierzchnię.Jedna z belek ustąpiła.Szybko wygramolił się z powrotem, wynu-rzył na oświetloną promieniami słonecznymi powierzchnię i rozciągnął jak długi,sapiąc i trzęsąc się.Leżał tak przez dłuższą chwilę.Zupełnie stracił poczucie czasu.Następną rze-czą, która dotarła do jego świadomości, był głos mówiący do niego. Panie Barton! Panie Barton! Słyszy mnie pan?Z trudem podniósł głowę.Na drodze, za stertą bali stał Peter Trilling.Podparłsię pod boki i szczerzył zęby w uśmiechu.Jego opalona twarz błyszczała w słońcu.Nie wyglądał na zaniepokojonego.Właściwie sprawiał wrażenie zadowolonego. Pomóż mi  westchnął Barton. Co pan tam robi?35  Chciałem przejść na drugą stronę  powiedział Barton, siadając. Jakmam teraz, do cholery, wrócić?Nagle dostrzegł coś.Zbliżał się wieczór, choć powinien być środek dnia.Słoń-ce zniżyło się do odległych wierzchołków wzgórz  gigantycznej postaci, którawznosiła się po przeciwnej stronie doliny.Spojrzał na zegarek.Była osiemnastatrzydzieści.Spędził siedem godzin na tej stercie bali. Nie powinien był pan przechodzić na drugą stronę  powiedział Peter,zbliżając się ostrożnie. Jeśli oni nie chcą, aby pan stąd wyjechał, to nie powi-nien pan próbować. Ale jakoś tu wjechałem! Widocznie tego chcieli.I teraz nie chcą, aby pan wyjechał.Lepiej niechpan będzie ostrożny.Mógł pan tam utknąć na zawsze i umrzeć z głodu.Petera wyraznie bawiła ta sytuacja.Po chwili jednak wskoczył zgrabnie napierwszy z brzegu okrąglak i podszedł do Bartona.Barton wstał niepewnie.Był zdrowo przestraszony.To jego pierwsze spotka-nie z siłami, które działają w tej dolinie [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • higrostat.htw.pl
  •