[ Pobierz całość w formacie PDF ]
. Proszę nie sądzić, że się cofnę powiedział Rodriguez-Pizarro do Sungajły. Wiem o tym odpowiedział ozięble Parys, trącając siękieliszkiem starki z pogromcą Inków.I następne, wtedy ledwo zwracające uwagę, urywki: Słyszałam kiedyś, kiedy byłam jeszcze bardzo młoda miękko, z niewinną intonacją wypowiadane słowa dziwniebrzmiały w ustach czarnego diabła zdanie pewnegoznakomitego uczonego.O polityce.Mówił mi, że uczony niepowinien wtrącać się do polityki. Może ten uczony wtedy mylił się zawyrokował królPriam, z lekkim ociąganiem się.Powiedział to tak, jak gdybyprzepraszał.Doktor Schmuckdorf przepraszał, ale czynił toniechętnie. Za takie pomyłki płaci się życiem odparował francuskidiabeł i odszedł, aby dla żartu trącić w bok widłami Pizarra.Czy diabeł może mieć na imię Monika? Ciekawe. Już mnie nie kochasz szeptała ze smutkiem małaczarnowłosa brazylijska Cyganka do płochego Parysa. Przysięgam ci, Isabello.Jak tylko zakończę tę sprawę,będziemy już zawsze razem na dowód prawdy tych słówpiękny chłopiec przycisnął rękę do piersi, na której nie było jużpancerza.Trudno w czymś takim tańczyć twista.Zmienił tylko imię, ale nic ze słów i intonacji, kiedy w chwilępózniej i w innym miejscu powtarzał to samo zdanie: Przysięgam ci, Heleno.Jak tylko zakończę tę sprawę,będziemy już zawsze razem. Zakończysz tę sprawę dziś.? Tak. I tamtą drugą sprawę też.Z Isabellą. One się łączą. Pamiętaj.Ja jestem na wszystko zdecydowana.Mam dośćwszystkiego.I nie mam nic do stracenia.%7łółty peplos, ułożony misternie w drobniutkie fałdki,przepasany złotym sznurem, rozwiewający się przy każdymruchu jak za podmuchem wiatru i ukazujący silne, białeramiona, nie odszedł: odpłynął w głąb korytarza i zrobiło sięciemniej; tak bywa gdy słońce schowa się za chmurę.Tuż przy moim uchu syczał czyjś głos pełen prawdziwejnamiętności, tym głębszej, że płynęła ona ze starannie na codzień skrywanej zawiści: O tak.tak.Tu jedna, tam druga.A może jeszcze być itrzecia.On wszystko w życiu chciałby mieć na raz, za jednymzamachem.I wszystko mu się udaje, układa.Razemstudiowaliśmy.Na jednym roku.Psim swędem egzaminyposkładał, docenturę dostał.Sztukmistrz, czaruś.A przecieżpołowy tego nie umie, co ja.Pirat włóczy się za Wilhelmem Tellem, czyżby zamierzałzamustrować go na swój statek? Król Priam demokratyzuje siędo tego stopnia, że wchodzi w tajemnicze konszachty zAntkiem Ciołczykiem, który krąży od kominka do kominka ipoprawia w paleniskach dogasające już kłody.Basza, czyliAnatol Duda, kiwa się sennie na kanapce pod oknem wobjęciach robota.Rycerz stoi wsparty o framugę; stracił jakośanimusz.Spod uchylonej przyłbicy błyskają od czasu do czasuczujne oczy, bacznie obserwujące wszystko, co się dookoładzieje.A oto ta trzecia, o której wspominał Piętaszek-Czereja;światło jeszcze nie zgasło, więc widzę z daleka postacie, alesłyszę, jak gdyby rozmawiano tuż przy mnie: Iwono, czy naprawdę nie możesz mi tego zapomnieć? Niebądz niemądra.Wiesz, że umiem być miły. Nie.Nie mogę zapomnieć i nigdy nie zapomnę.Idę przed siebie.Sam nie wiem, dokąd niosą mnie nogi.Błąkam się po jakichś korytarzach.Kiedy gaśnie nagle światło, nie mam pojęcia, gdzie sięznajduję.Nie ma okien w tym pomieszczeniu.Nie pomagająpioruny z miedzianego drutu, przytwierdzone do ramienia.Macam ścianę, wreszcie trafiam na otwór.Drzwi.Znówkorytarz.Przede mną coś jaśnieje.Uchylone drzwi do kuchni.A więc zabrnąłem do gospodarskiej części budynku, w pobliżemieszkania Puchałów.Natykam się po ciemku na kogoś, ktowyłania się przede mną nagle, jakby wyrósł spod ziemi.ToFinelli, poznaję po głosie.Tłumaczy się, że zabłądził tak jak ja,o mało nie spadł do piwnicy.Wspieramy się wzajemnie wwędrówce ku jadalni.Moja szata Zeusa nie posiada schowkówna papierosy i zapałki.Wilhelm Tell powinien mieć przy-najmniej hubkę i krzesiwo.Tego nie nosi przy sobie, ale za towyposażony jest w mikroskopijną, lecz dającą silne światło,latarkę.Zaczynam biec.Sam nie wiem dlaczego.Jestem czymśprzerażony.Zupełnie tak, jak gdybym usłyszał ten krzyk, zanimjeszcze rozległ się rozczłonkowany przez echo i rozniesiony powszystkich zakamarkach.Jakby ktoś lustro rozbił i porozrzucałna wszystkie strony jego ostre odłamki.I znów złudzenie.Jak w cudacznym śnie.Okazuje siębowiem, że krzyczał ktoś wcale nie daleko, ale blisko nas.Kilkajeszcze kroków i natykamy się na bezwładne ciało, leżące naziemi. Trup! Trup! wrzeszczy histerycznie Finelli i chceuciekać, ale łapię go za połę skórzanej kurty i nie puszczam.Każę mu poświecić.Pochylamy się nad tym, co leży tuż przynaszych nogach, na środku korytarza, prowadzącego zgospodarskiej części gmachu do wejściowej sieni.To jednak nie jest trup.Posyłam Finellego do kuchni poszklankę wody.Potrząsani łagodnie tęgim ciałem.Trochęzimnego płynu i pani Józia Ciołczyk otwiera oczy.Pomagamy jej wstać. Po prostu zemdlała wyjaśniam Finellemu musiałaprzestraszyć się, że tak nagle zgasło światło.Pani Józia nie rozumie po francusku, ale z tonu mojego głosuwnioskuje widocznie, że usiłuję pomniejszyć jej przeżycie.Pochyla się, podnosi z podłogi upuszczoną świecę, która zgasłapodczas upadku i mówi głosem, w którym miesza się lekkiedrżenie, odbicie dopiero co przeżytego strachu i nagana podmoim adresem, bo co taki elegancki pan z miasta możewiedzieć o duchach, nawiedzających stare zamczyska górskie: Jakby tak pan zobaczył.Ciekawam, czy by pan nie zemglałtyż. A cóż takiego pani zobaczyła, pani Józiu? zain-teresowałem się współczująco. Wilhelma-Diabła.Czarnookiego. Kiedy? Teraz? Ano, ano.Jak światło zgasło, wzienam świece, żeby dostołowego zanieść.Idę ja z zapaloną świecą, a tu idzie se.Przezsień.Prosto na mnie.Akuratnie teraz jego czas.Dziesięć lattemu pan Bukar nieboszczyk go widział, to w tem roku musiałprzyjść.On swój czas zna.Nie miałem cierpliwości do wysłuchiwania tych bredni.Popchnąłem lekko panią Ciołczykową, nie mającą zamiaruruszyć ani kroku dalej: Pójdziemy we trójkę.Jak jest więcej osób, to duch pewniesię nie pokazuje, on tłoku nie lubi.Idziemy, pani Józiu,idziemy, panie Finelli.Kiedy znalezliśmy się w sieni, zwątpiłem jednak w mójrozsądek.Raczej byłem skłonny przyznać słuszność irracjo-nalnym teoriom pani Józefy Ciołczyk.Drzwi wejściowe stałyszeroko otworem.Wiatr wpychał przez nie kłęby śniegu
[ Pobierz całość w formacie PDF ]