[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Przepraszam cię, kochaniutki, nie siadłabym na tobie, gdyby mnie nie rzuciły te łajdaki.Chamy, nie wiedzą, jaknależy traktować kobietę! - Poklepała się po brzuchu i beknęła.- Przepraszam, coś niezbyt dobrze się czuję.Pochyliła się i długo wymiotowała na posadzkę.- No, nieco mi ulżyło - oświadczyła, opierając się o ścianę i przymykając oczy.- Jak ci coś zaszkodzi, nie warto trzymać tego w sobie.Najlepiej czym prędzej opróżnić żołądek.Po krótkim odpoczynku otworzyła oczy i znów spo­jrzała na Winstona; chyba musiał przypaść jej do gustu, bo objęła go potężnym ramieniem i przyciągnęła do siebie, zionąc mu prosto w twarz wonią piwa i rzygowin.- Jak się nazywasz, kochaniutki? - spytała.- Smith - odparł Winston.- Smith? - ucieszyła się.- A to mi numer! Ja też mam Smith na nazwisko.Mogłabym być twoją matką.Rzeczywiście mogłaby, pomyślał Winston.Typem bu­dowy przypominała jego matkę, wiek również się zgadzał, a przecież po dwudziestu latach w obozie pracy wygląd człowieka ma prawo się zmienić.Nikt więcej się do niego nie odezwał.Był zdziwiony, że kryminaliści tak kompletnie ignorują członków Partii.Z pogardliwą obojętnością nazywali ich „politami”.Partyjni bali się otworzyć usta do kogokolwiek, a zwłasz­cza do innych partyjnych.Tylko raz, gdy dwie kobiety, obie należące do Partii, przysunęły się do siebie w ogól­nym ścisku, pośród panującego gwaru dobiegł go po­śpieszny szept jednej z nich; powiedziała coś, czego nie zrozumiał, o „pokoju sto jeden”.Do nowej celi przywieźli go dwie lub trzy godziny temu.Kłucie w trzewiach nie ustępowało; chwilami ból dokuczał bardziej, chwilami mniej, a to z kolei wpływało na tok jego myśli.Kiedy ból się wzmagał, Winston myślałjedynie o swoim żołądku i głodzie; gdy tylko robiło mu się trochę lepiej, natychmiast ogarniał go strach.Chwilami tak dokładnie wyobrażał sobie, co go czeka, że serce waliło mu jak młotem, a w płucach brakowało tchu.Czuł na łokciach razy spadających pałek, a na łydkach kopniaki podkutych butów; widział siebie, jak tarza się po ziemi i wyje błagając o litość przez pieńki powybijanych zębów.Prawie nie myślał o Julii.Próbował, lecz jego myśli zaraz biegły innym torem.Wiedział, że ją kocha i że jej nie zdradzi; ale poczucie to było tak bezemocjonalne, jak znajomość matematycznych reguł.Nie czuł miłości i wcale nie zastanawiał się nad losem dziewczyny.Częściej myślał o O'Brienie, i to z pewną nikłą nadzieją.O'Brien musiał mieć już informacje o aresztowaniu.Mówił, że Braterstwo nigdy nie stara się ratować swoich członków, ale wspominał też o żyletce; jeśli im się uda, dostarczą mu żyletkę.Będzie miał pewnie z pięć sekund, zanim strażnik wpadnie do celi.Wyobraził sobie palący chłód ostrza, które werżnie mu się w ciało; nawet palce zaciśnięte na żyletce będzie miał rozorane aż do kości.Wszystko sprowadzało się do jego obolałego ciała - a ono kurczyło się, dygocząc, na myśl o najmniejszym bólu.Wątpił, czy starczy mu odwagi, by użyć żyletki, nawet jeśli ją dostanie.Bardziej naturalne wydawało mu się egzystować z chwili na chwilę, cieszyć się z każdych dziesięciu minut życia, nawet ze świadomością, że nie uniknie tortur.Dla zabicia czasu usiłował liczyć lśniące kafle po­krywające ściany.Proste, łatwe zajęcie, a jednak ciągle gubił się w rachubie.Dość często próbował zgadnąć, gdzie się znajduje i która jest godzina.Raz był przekonany, że na zewnątrz świeci słońce, a za moment, że panuje nieprzenikniona noc.Niemal instynktownie wiedział, że tu światło nie gaśnie nigdy.Przebywał w miejscu, gdzie nie ma mroku; teraz pojął, dlaczego O'Brien jakby od razu zrozumiał jego aluzję.Gmach Ministerstwa Miłości po­zbawiony był okien.Cela mogła mieścić się w samym środku budynku lub przy jednej ze ścian zewnętrznych; mogła znajdować się dziesięć pięter pod powierzchnią lub trzydzieści nad ziemią.W myślach przenosił ją z miejsca na miejsce i usiłował wybadać z reakcji swojego ciała, czy tkwi wysoko pod niebem, czy głęboko w dole.Na korytarzu rozległ się miarowy stukot butów.Stalo­we drzwi otworzyły się z głośnym zgrzytem.Młody oficer o zgrabnej sylwetce opiętej czarnym mundurem, niemal całym z lśniącej, wypolerowanej skóry, i o bladej, surowej twarzy podobnej do woskowej maski wmaszerował sprę­żystym krokiem do środka i dał znak strażnikom, żeby wprowadzili eskortowanego więźnia.Do celi, powłócząc nogami, wszedł poeta Ampleforth.Drzwi zatrzasnęły się z głuchym łoskotem.Ampleforth obrócił się niepewnie w lewo, potem w prawo, jakby szukał drugich drzwi, przez które mógłby wydostać się na zewnątrz, po czym zaczął chodzić tam i z powrotem.Jeszcze nie dostrzegł Winstona.Jego niespokojny wzrok przesuwał się po ścianie mniej więcej metr nad głową siedzącego.Ampleforth był bez butów; duże brudne palce u nóg wyłaziły przez dziury w skarpet­kach.Najwyraźniej nie golił się od kilku dni.Twarz aż po kości policzkowe pokrywał szczeciniasty zarost, nadając jej bandycki wygląd, dziwnie nie pasujący do dużego, ale słabego ciała i nerwowych ruchów.Winston otrząsnął się nieco z letargu.Choćby miał narazić się na wrzaski teleekranu, musiał odezwać się do Amplefortha.Istniał cień prawdopodobieństwa, że to właśnie poeta przekaże mu żyletkę.- Ampleforth - rzekł.Teleekran milczał.Ampleforth zatrzymał się, lekko zaskoczony.Powoli przeniósł wzrok na Winstona.- A, Smith! - zawołał [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • higrostat.htw.pl
  •