[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.220 A więc nie będziesz musiał.Już nigdy.Corey stał jak wmurowany, drżąc spazmatycznie na całym ciele, kiedy głowaBarlowa zbliżyła się do jego szyi. Będziesz mógł zemścić się na tych, którzy sycą się tym, czego brakujeinnym.Corey Bryant zanurzył się w wielkiej rzece zapomnienia.Nazywała się Czas,a jej wody były krwistoczerwone.10Dochodziła już dziewiąta i na ekranie szpitalnego telewizora rozgrywała sięakcja sobotniego filmu, kiedy rozległ się dzwonek stojącego przy łóżku telefonu.Była to Susan i wszystko wskazywało na to, że jedynie z najwyższym trudempanuje nad swoim głosem. Ben, Floyd Tibbits nie żyje.Umarł w celi poprzedniej nocy.Doktor Codymówi, że to ostra anemia, ale ja przecież znałam Floyda! Miał zawsze wysokieciśnienie! Właśnie dlatego nie wzięli go do wojska. Poczekaj, nie tak szybko. Ben usiadł na łóżku. To jeszcze nie wszystko.McDougallowie, mieszkają na Zakręcie.Umarłoim dziesięciomiesięczne dziecko.Musieli wsadzić matkę w kaftan bezpieczeń-stwa. Znasz przyczynę zgonu? Mama mówiła, że poszła do nich pani Evans, kiedy usłyszała krzyk SandyMcDougall i natychmiast wezwała doktora Plowmana.Doktor nic nie powiedział,ale pani Evans powiedziała mamie, że dziecko wyglądało bardzo dobrze, tyle tyl-ko, że nie żyło. A ja i Matt akurat jesteśmy poza miasteczkiem, unieruchomieni w szpitalu powiedział Ben bardziej do siebie niż do Susan. Zupełnie, jakby ktoś tozaplanował. Mam coś jeszcze. Co? Zniknął Carl Foreman, a wraz z nim ciało Mike a Ryersona. W takim razie wszystko jasne. Ben z pewnym zdziwieniem usłyszałswój spokojny głos. Tak, nie ma żadnych wątpliwości.Jutro muszę stąd wyjść. Wypuszczą cię? Nie mam najmniejszego zamiaru ich o to pytać odparł odruchowo, jegomyśli bowiem były już zaprzątnięte innym problemem. Masz może krucyfiks? Ja? zapytała ze zdumieniem Susan. Skądże znowu! Wcale nie żartuję, Susan.Nigdy w życiu nie byłem bardziej poważny.Czymogłabyś go gdzieś zdobyć? Natychmiast.221 No, może u Marie Boddin.Musiałabym pójść. Nigdzie nie pójdziesz.Zostań w domu.Zrób sama jakiś krzyż, nawet gdy-byś miała po prostu związać dwa patyki.Połóż go przy łóżku. Ben, ja nadal nie mogę w to uwierzyć.Może to jakiś wariat, któremu wy-daje się, że jest wampirem, ale. Wierz, w co chcesz, ale koniecznie zrób krzyż. A może. Zrobisz to? Choćby tylko po to, żeby mnie uspokoić? Dobrze powiedziała z ociąganiem. Możesz być jutro o dziewiątej w szpitalu? Tak. To dobrze.Pójdziemy razem na górę i opowiemy p wszystkim Mattowi,a potem porozmawiamy z doktorem Codym. Na pewno pomyśli, że zwariowałeś. Może i tak jest naprawdę, ale chyba sama przyznasz, że w nocy to trochęinaczej wygląda? Tak przyznała natychmiast. Mój Boże, to prawda.Niespodziewanie przyszła mu na myśl Miranda i wypadek: motocykl wpada-jący w nie kontrolowany poślizg, jej przerazliwy krzyk, ogarniające go przeraże-nie i rosnący z ogromną szybkością bok ciężarówki. Susan. Słucham? Uważaj na siebie.Bardzo cię proszę.Odłożywszy słuchawkę wpatrzył się niewidzącym spojrzeniem w ekran te-lewizora.Czuł się nagi i bezbronny.Nie miał krzyża.Jego wzrok powędrowałw stronę okna, za którym widać było tylko ciemność.Zaczął go ogarniać starystrach, dobrze znany z dzieciństwa, więc szybko przeniósł spojrzenie na ekran.Mimo to z każdą chwilą bał się coraz bardziej.11Okręgowa kostnica w Portland to zimny, aseptyczny pokój wyłożony zielony-mi płytkami.Podłoga i ściany mają odcień ciemniejszy, sufit zaś odrobinę jaśniej-szy.W ścianach znajdują się rzędy masywnych metalowych drzwiczek, przypomi-nających nieco dworcowe schowki na bagaż.Wnętrze oświetlone jest obojętnym,chłodnym blaskiem jarzeniówek; jego wystrój trudno by było uznać za szcze-gólnie gustowny, ale jak do tej pory nikt spośród klientów nie zgłaszał żadnychzastrzeżeń.Była sobota, za kwadrans dziesiąta, kiedy dwaj pracownicy pełniący akuratdyżur wtoczyli wózek z nakrytym prześcieradłem ciałem młodego homoseksuali-sty, którego zastrzelono w śródmiejskim barze.Był to pierwszy nieboszczyk tej222nocy; ofiary wypadków drogowych przywożono zwykle między pierwszą a drugąnad ranem.Buddy Bascomp opowiadał właśnie dowcip o Francuzach, w którym istot-ną rolę odgrywał dezodorant przeznaczony do stosowania w okolicy narządówpłciowych, kiedy przypadkiem zerknął na rząd drzwiczek oznaczony literami M--Z i umilkł w pół słowa; dwie szafki były otwarte na oścież.Wraz ze swoim kolegą, Bobem Greenbergiem, zostawili świeżego niebosz-czyka i szybko podeszli do drzwiczek.Na pierwszych wisiała kartka z napisem:TIBBITS, FLOYD MARTINPłeć: MPrzywieziony: 4.10.75Sekcja wyznaczona na: 5.10.75Wystawca aktu zgonu: dr J.M.CodyBuddy pociągnął za uchwyt i wyciągnął nosze przesuwające się bezszelestniena dobrze naoliwionych rolkach.Były puste. Hej! wrzasnął Greenberg. Tu nic nie ma! Ciekawe, kurwa, kogo siętrzymają takie dowcipy! Cały czas siedziałem przy biurku powiedział Buddy. Mogę przysiąc,że nie ruszałem się z miejsca.To musiało się stać na dyżurze Carty ego.Jakie jestto drugie nazwisko? McDougall, Randall Fratus.Co znaczy małe d ? Dziecko odparł głucho Buddy. Jezu, zdaje się, że będziemy mieliniezłe kłopoty.12Coś go obudziło.Leżał bez ruchu w ciemności wypełnionej tykaniem zegarka, patrząc w sufit.Odgłos.Jakiś odgłos.Ale przecież w domu panowała zupełna cisza.Znowu.Drapanie.Mark Petrie odwrócił się na bok i spojrzał w okno.Z drugiej strony, przez war-stwę szkła, wpatrywał się w niego Danny Glick.Miał trupio bladą skórę i czerwo-ne, błyszczące oczy.Usta i broda były wymazane jakąś ciemną substancją; kie-dy spostrzegł, że Mark go widzi, uśmiechnął się, odsłaniając nieprawdopodobniedługie i ostre zęby. Wpuść mnie wyszeptał jakiś głos.Mark nie był pewien, czy dobiegł zzaokna, czy rozległ się jedynie w jego umyśle.223Dopiero teraz uświadomił sobie, że się boi.Jego ciało wiedziało o tym wcze-śniej niż mózg.Nigdy w życiu tak się nie bał, nawet wtedy, kiedy wypłynął w mo-rze podczas odpływu i był pewien, że utonie.Jego umysł, wciąż jeszcze pod wie-loma względami pozostający umysłem dziecka, w ciągu kilku sekund dokonałtrafnej oceny sytuacji: tym razem stawką było coś więcej niż tylko życie. Wpuść mnie, Mark.Chcę się z tobą bawić.Potworna istota zaglądającaprzez okno nie miała na czym stać ani czego się trzymać.Pokój Marka znajdowałsię na piętrze, a za oknem nie było parapetu.Mimo to wisiała w powietrzu alboteż przylgnęła do zewnętrznej ściany niczym jakiś monstrualny robak. Mark.Wreszcie do ciebie przyszedłem.Proszę.Oczywiście.Wcześniej zawsze trzeba zaprosić je do domu.Wiedział o tymz pism o potworach, z tych samych, co do których matka miała takie wątpliwości,czy przypadkiem nie wpłyną niekorzystnie na umysłowy rozwój jej syna.Wstał z łóżka i omal nie upadł na podłogę.Dopiero wtedy zdał sobie sprawę,że słowo strach zupełnie nie oddawało tego, co czuł.Nie było to także przeraże-nie.Biała twarz za oknem usiłowała się uśmiechnąć, lecz zbyt długo przebywaław ciemności, żeby pamiętać, jak to się robi.Udało się jej uzyskać jedynie kurczo-wy grymas krwawą, tragiczną maskę.Jednak oczy nie były wcale takie złe
[ Pobierz całość w formacie PDF ]