[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ale w getcie nikt się nie dziwi, słysząc krzyki i strzały.Upadł w kąt podwórza.Pozwoliłem sobie na kilka chwil wytchnienia; potem zszedłem, zaciągnąłem jego zwłoki trochę dalej i zastawiłem je jakimiś skrzyniami, a w no­cy zakopałem go z pomocą kilku żydowskich policjantów.Oni albo my, ich wojna zwalnia od wyrzutów sumienia.Dachy są strefą mojej wolności, przebywam na nich cały dzień, dopiero w nocy schodzę do matki i braci, którzy w dzień śpią.Ale matka źle się czuje w tym zamknięciu, nie może znieść nieustannego, śmiertelnego napięcia, boi się o swoich synów, a także tej ciszy, która zapanowała w całym domu.Nie wiem, gdzie są Paweł i Pola czy państwo Celmajster z córką.Istniejemy tylko tymczasowo.Ojciec wpada do nas, gdy tylko może, usiłuje zorganizować ruch oporu, objaśnia słowo Treblinka.Ale jak walczyć? Rezygnacja, głód, strach, złudzenia demobilłzują mieszkańców getta.A poza tym nie mamy broni.Pozostaje samotna walka o przeżycie, poszukiwa­nie żywności w zdewastowanych mieszkaniach, wola przetrzy­mania jeszcze jednego dnia, aż do późnych godzin nocnych, gdy przestają na nas polować.Wtedy po ulicach przemykają cienie, ludzie idą po wodę lub wyrzucić śmieci, wyłażą z piwnic albo szaf, by trochę wytchnąć, i znów wrócić do swych kryjó­wek, nim nastanie nowy dzień.Posępny dzień, gdyż nad całym gettem w nieznośnym upa­le unosi się zapach śmierci.Zaczyna się wciąż ta sama męka i oczekiwanie nocy.Wracam na dachy, łażę po nich, czatuję, odkrywam coraz to nowe przejścia, podchodzę coraz bliżej krawędzi.Wspomnienia mieszają mi się, każdy dzień może przynieść tyle niespodzianek, że nie pamiętam już, co było wczoraj.Moje ucieczki, Ukrainiec, esesman, przemyt, Pawiak, wszystko to stanowi magmę przeszłości, nawet to, co wyda­rzyło się poprzedniego dnia, a przeszłość się nie liczy.Trzeba żyć z dnia na dzień z niezłomnym postanowieniem doczekania jutra.Kto sięga myślą wstecz, jest już martwy.Wspominanie tego, co było kiedyś, czasów człowieczeństwa, myślenie o Zo­fii, o dorożkach, za którymi się uganiałem, o ulicy Senator­skiej - to choroba, która mnie zabija.Moja matka zapadła na nią także.Apatyczna, z dłońmi złożonymi płasko na kolanach, wpatrzona w próżnię myśli o „dawniej".- Mamo, błagam cię, mamo!Potrząsa głową, uniesiona falą wspomnień, pochłonięta roz­pamiętywaniem dawnych, szczęśliwych dni.Nie mogę z nią zo­stać, muszę czatować, obserwować patrole, przeszukiwać mieszkania.Trzeba przecież jeść.Rywkę znalazłem na strychu jednej z kamienic na Gęsiej, Nie spostrzegłem jej od razu, bo przycupnęła w najciemniej­szym kącie, gdzie dach stykał się niemal z podłogą.Ale w kimś, kto od wielu miesięcy musi mieć się na baczności, rozwija się szósty zmysł: wyczułem, że na strychu znajduje się jakaś żywa istota, słabsza ode mnie, skoro się boi.Przeszukałem kąt prze­ciwległy do tego, w którym się schowała, po czym odwróciłem się gwałtownie.- Wychodź albo cię zabiję!Jęknęła i usłyszałem, jak dzwonią jej zęby.- Wychodź!Czołgała się ku mnie na kolanach, a gdy znalazła się w smudze dziennego światła, zobaczyłem opadające jej na ra­miona jasne włosy; zbliżywszy się, uniosła lekko głowę ł znie­ruchomiała.Kimże jestem, co się ze mną stało, że sterrory­zowałem drugiego człowieka? Co oni ze mną zrobili? Przy­kucnąwszy, zacząłem gładzić jej włosy, miałem nieprzepartą ochotę przytulić ją do siebie, płakać razem z nią.- Nie możesz tu zostać.Znajdą cię prędzej czy później.A poza tym umrzesz z głodu.Nie ruszała się, cała drżąca, z oczami zagubionego, oszala­łego ze strachu zwierzątka.- Gdzie twoja rodzina?Potrząsnęła głową i zaczęła łkać po cichu, bez łez.Nie po­trzebowałem odpowiedzi.Głaskałem ją po głowie, czując jak podnosi się we mnie fala tkliwości.- Uspokój się, uspokój! Żyjesz.Klęczała wciąż, wstrząsana łkaniem.Podniosłem ją, uko­łysałem w ramionach jak dziecko.Dowiedziałem się, że ma na imię Rywka.Po jakimś czasie uspokoiła się.- Pójdziesz ze mną.Wiedziałem, że to nieostrożne, gdyż będę musiał ciągnąć ją po dachach, i nierozsądne, bo przecież trzeba będzie ją żywić, a jej obecność zmniejszy przestrzeń oraz ilość powietrza w kry­jówce mojej matki i braci.Ale nie po to chcę przeżyć, żeby sa­memu stać się oprawcą.Wyciągnąłem ją na dach.Znów zaczęła się trząść ze strachu, chwycił ją zawrót głowy i nie była w sta­nie iść wąskim chodniczkiem, po którym nauczyłem się już bie­gać, więc kazałem jej czołgać się na brzuchu metr po metrze.„Nie mogę" - powtarzała, ale posuwała się naprzód.Nasza trasa prowadziła przez Nalewki, potem skręcała nad podwórza.Raz schowaliśmy się za jakimś kominem przed dwoma Ukraińcami, którym zachciało się wyleźć na dach z pistoletami w dłoniach.Dotarliśmy na Miłą 23 w nocy, półżywi ze zmęczenia.Kiedy pomagałem jej zeskoczyć na strych, poczułem silny zapach ga­zu.Pobiegłem szybko.Rywka za mną.W naszym mieszkaniu zapach był jeszcze silniejszy.Otworzyliśmy wszystkie okna, powyrzucałem z szafy kołdry ł prześcieradła, odciągnąłem drewnianą zasuwkę; leżeli jedno na drugim w kryjówce.Dałem im parę klapsów, spryskałem twarze wodą, Rywka pomagała mi.Wreszcie zaczęli powoli przychodzić do siebie, wymiotując i jęcząc.Ale zapach nie słabł.Zszedłem po schodach, zagląda­jąc do wszystkich opuszczonych mieszkań.Dopiero na parte­rze odkryłem, skąd ulatnia się gaz.Okna pokoju były za­mknięte, a na podłodze przykrytej kocami, tak że zatykały wszystkie szczeliny, leżały zwłoki sześciu osób, sześciu samo­bójców, w tym dwojga dzieci, które wyglądały, jakby spały.Jedno z nich rozłożyło ręce z zaciśniętymi piąstkami nad okry­tą jasnymi lokami głową.Obok pootwierane butle.Ogarnęła mnie wściekłość i rozpacz: nikt nie miał prawa iść na rękę lu­dobójcom! Stałem nieruchomo, aż zbliżyła się Rywka i delikat­nie rozluźniła mi dłonie, którymi chwyciłem się za włosy.Wró­ciliśmy do mojej matki i Rywka została od razu przyjęta do ro­dziny; matka rozmawiała z nią, jakby znały się od dawna, moi bracia zaczęli się z nią bawić.Potem usnęli, a Rywka weszła ze mną na dach.Trzymając się za ręce, staliśmy oparci o ciepły komin, gdy nagle niebo rozszumiało się głuchym warkotem sa­molotów.Wyprostowaliśmy się.- Rosjanie! - krzyknąłem.- Rosjanie!Rywka przytuliła się do mnie.W parę minut zrobiło się widno jak w dzień: rakiety świetlne opadały powoli na ziemię, iluminu­jąc Warszawę, potem od strony Pragi rozległo się kilka detonacji.Krzyczeliśmy, przyzywaliśmy grad bomb, zagładę oprawców, na­wet gdybyśmy mieli zginąć razem z nimi.Ale znów zapadła ciem­ność, zostaliśmy sami i położyliśmy się obok siebie [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • higrostat.htw.pl
  •