[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nadal jest zbudowany w stylu sklepu całodobowego z końca dwudziestego wieku, stylu znanym czasami jako „pastelowy żużlobeton” albo „martwa natura ze śmietnikami”.Niezbyt pięknym, to fakt, ale przynajmniej znajomym, a w tych okolicznościach to już ulga.Przed sklepem nadal stoi ciężarówka Rydera, niebieski znak TELEFON wisi tam, gdzie wisiał, naklejony na drzwiach Marlboro Mań także nie ruszył się z miejsca, a stelaż na rowery.a stelaż na rowery zniknął.To znaczy, nie całkiem.Zmienił się.W coś, co podejrzanie przypomina poręcz do przywiązywania koni przed saloonem.Z pewnym wysiłkiem Steve przenosi znów wzrok, a potem uwagę na gliniarza, który mówi, że to prawda, wszyscy potrzebują pomocy.I u Carverów, i u Starego Doktora, sądząc po odgłosach.- Za domami po tej stronie ulicy jest pas zieleni, lasek - mówi Entragian.- Prowadzi tamtędy ścieżka.Głównie biegają tamtędy dzieciaki, ale ja też ją lubię.Za domem Jacksonów się rozgałęzia.Jedna odnoga wiedzie do Hiacyntowej i wychodzi na nią przy przystanku autobusowym.Druga zmierza na wschód, aż do Anderson Avenue.Jeżeli na Andersen też się, przepraszam za wyrażenie, popierdoliło.- Czemu tak myślisz? - pytaCynthia.- Nie słyszeliśmy, żeby tam ktoś strzelał.- I nie widzieliśmy, żeby ktoś stamtąd nam pomógł - odpowiada Collie, patrząc na nią z politowaniem.- A to co się u nas popierdoliło, nie ma z tą całą strzelaniną nic wspólnego, jeśli jeszcze nie zdążyłaś zauważyć.- Ojej - pokornieje Cynthia.- Tak czy inaczej, jeżeli Anderson też zwariowała tak jak Topolowa, może nie, ale gdyby, jest tam wiadukt, który leci pod ulicą i chyba dalej.Może nawet do Columbus Broad.Tam już na pewno będą ludzie.- Collie nie wygląda jednak tak, jakby do końca w to wierzył.- Idę z tobą - oświadcza Steve.Gliniarz, zaskoczony tą propozycją, rozważa ją przez chwilę.- Jesteś pewien, że to dobry pomysł?- Uważam, że tak.Przypuszczam, że źli panowie sobie poszli, przynajmniej na jakiś czas.- Na jakiej podstawie?Steve nie ma absolutnie zamiaru chwalić się swą krótkotrwałą karierą deptakowego wróżbity, mówi więc, że to po prostu przeczucie.Widzi, że Collie Entragian przemyśliwa nad tym i wie, że gliniarz się zgodzi, nim jeszcze tamten otworzył usta.To też żadne czary.Na Topolowej zabito tego popołudnia cztery osoby (nie wspominając o Hannibalu, psie, który kradł frisby), jeszcze więcej zostało rannych, po ulicy biegają oszalali samobójcy, jeden dom prawie się już spalił do cna, a cholernej straży ani widu, ani słychu - facet musiałby być chory na umyśle, żeby przedzierać się samemu przez jakiś lasek aż do następnego kwartału.- A co z nim? - Cynthia wskazuje kciukiem Gary’ego.- W tym stanie - krzywi się Collie - nie zabrałbym go nawet do teatru, a co dopiero do lasku, przy całym tym syfie wokół.Ale pan, panie.Ames, tak?.jeśli pan mówi poważnie.- Jestem Steve.I mówię poważnie.- Dobra.Sprawdzimy, czy u Doktora w piwnicy nie pałęta się przypadkiem jakaś strzelba albo i dwie.Założę się, że coś ma.Ruszają z powrotem przez salon, nisko pochyleni.Cynthia odwraca się, by podążyć za nimi.Wtem przykuwa jej uwagę jakiś ruch.Odwraca się znowu i szczęka jej opada.Czuje, jak krew odpływa jej do stóp, przyciska więc dłoń do ust, by powstrzymać okrzyk zdziwienia.Chce już zawołać mężczyzn, lecz rezygnuje.Co to zmieni?Z kłębów dymu ponad domem Hobartów wylatuje sęp - chyba sęp, choć nie przypomina niczego, co Cynthia pamięta z książek i filmów - i zatoczywszy kilka kręgów, ląduje na ulicy tuż obok ciała Mary Jackson.Jest wielki i niezgrabny, o ohydnie łysej głowie.Drepce wokół zwłok, całkiem jak konsument okrążający bar sałatkowy, nim nałoży coś na talerz, po czym wyrzuca głowę do przodu i wyrywa martwej kobiecie nos.Cynthia zamyka oczy, próbuje sobie wmówić, że to sen, nic więcej.Dobrze by było, gdyby mogła w to uwierzyć.Z dziennika Audrey Wyler:10 czerwca 1995Dziś w nocy się bałam.Strasznie się bałam.Ostatnio był spokój – to znaczy z Sethem – ale teraz się zmieniło.Na początku nie wiedzieliśmy, co jest nie tak.Herb był tak samo zdezorientowany jak ja.Poszliśmy na ekstra lody do Milly na placu, niezależnie od tradycyjnej soboty (chodzimy, jeżeli Seth jest „dobry”, to znaczy jeżeli jest Sethem) i wszystko było z nim jak trzeba.Ale kiedy skręcaliśmy na podjazd, zaczął to swoje obwąchiwanie – czasami tak podnosi nos i węszy w powietrzu jak pies.Nienawidzę tego widoku, Herb zresztą też.Przypuszczam, że podobnie farmerzy nienawidzą radiowych ostrzeżeń przed tornado.Czytałam, że rodzice epileptyków uczą się rozpoznawać u dzieci objawy przed atakami – uporczywe drapanie się po głowie, pocenie się, nawet dłubanie w nosie.Seth ma to węszenie, ale to nie epilepsja.Wielka szkoda, że nie.Herb, jak tylko zobaczył, że to robi, zapytał go, co mu jest.Nic, nawet tego jego bełkotu.Ja próbowałam i to samo.Ani słowa, ani stęknięcia nawet.Tylko dalej węszył.A kiedyś był w domu i zaczął chodzić z kąta w kąt takim sztywnym krokiem, jakby mu się nogi nie zginały.Poszedł do piaskownicy, potem na górę do swojego pokoju, do piwnicy, a wszystko w złowieszczej ciszy.Herb trochę za nim chodził, pytał, co się stało, ale dał sobie spokój.Potem ja opróżniałam akurat zmywarkę, a tu Herb wchodzi, wymachuje jakąś broszurką religijną, którą znalazł w skrzynce na mleko przy bocznym wejściu, i woła „Alleluja! Kocham Jezusa!” To kochany człowiek, zawsze próbuje mnie rozweselić, chociaż wiem, że mu też nielekko.Bardzo zbladł ostatnio i boję się, że tyle stracił na wadze, jakoś tak od stycznia.Co najmniej dziesięć kilogramów jak nie piętnaście, ale gdy go o to pytam, zbywa mnie żartami.Ta broszurka to były typowe bzdury od baptystów.Na okładce obrazek człowieka w agonii – spocony na twarzy, język wywalony, oczy wywrócone do góry – a nad tym napis: WYOBRAŹ SOBIE, MILION LAT BEZ ŁYKA WODY! A pod spodem: WITAMY W PIEKLE! Sprawdziłam z tyłu, oczywiście: Kościół Baptystyczny Przymierza Syjonu.Ta zgraja z Elder.„Zobacz – mówi Herb – mój tata tak wygląda rano, zanim się uczesze”
[ Pobierz całość w formacie PDF ]