[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Stopniowo, wciąż podlewając podłogę wodą, udało jej się wyżłobić niewielką rynnę pod drzwiami.Położyła się i przyłożyła oko do szczeliny, ale niewiele udało jej się zobaczyć.Podwinęła rękawy i wsunęła w szczelinę dłoń i jeszcze kawałek ręki.Macała klepisko i wreszcie koniuszkiem jednego palca dotknęła metalowego przedmiotu.Umiejscowiła już klucz, ale nie mogła wsunąć ręki wystarczająco daleko, by go przyciągnąć.Pracowała dalej: odpięła agrafkę, którą przypadkiem miała przy sobie, zgięła ją w haczyk, wetknęła w kawałek arabskiego chleba i ruszyła na połów na leżąco.Kiedy chciała już krzyknąć z bezsilnej złości, haczyk z agrafki zaczepił o klucz.Mogła teraz przysunąć go blisko.Chwycić palcami i przeciągnąć na swoją stronę przez rozmiękłe klepisko.Victoria usiadła na piętach pełna podziwu dla własnej pomysłowości.W zabłoconej ręce ściskała klucz.Wstała i włożyła go do dziurki.Odczekała chwilę i gdy w sąsiedztwie rozległ się zwarty chór psiego ujadania, przekręciła klucz.Drzwi posłusznie ustąpiły, Victoria uchyliła je i ostrożnie wyjrzała przez szparę.Znajdował się tam niewielki pokój z otwartymi drzwiami po drugiej stronie.Victoria obeszła izbę na czubkach palców.Zauważyła spore szczeliny w dachu i w podłodze.Drzwi wychodziły na podest schodów z adobe.Schody prowadziły do ogrodu.Te spostrzeżenia wystarczyły Victorii, wycofała się więc na palcach do swego miejsca odosobnienia.Było mało prawdopodobne, żeby jeszcze ktoś dziś do niej zawitał.Zamierzała poczekać, aż się zupełnie ściemni i wieś (lub miasto) zapadnie w sen, wtedy wyruszy.Zauważyła jeszcze jedną rzecz.Podarta, bezkształtna płachta czarnego materiału leżała w kącie przy zewnętrznych drzwiach.Domyśliła się, że to stara aba.Postanowiła ją zabrać, by ukryć pod nią swe europejskie ubranie.Czas wlókł się niemiłosiernie.Victoria nie potrafiłaby powiedzieć, jak długo trwało to oczekiwanie.Wreszcie zamarły wszelkie odgłosy działalności ludzkiej.Ucichły arabskie piosenki puszczane gdzieś w oddali na gramofonie lub fonografie, zamilkły ochrypłe głosy, ustało spluwanie, nie słychać było wysokiego, piskliwego śmiechu kobiet ani płaczu dzieci.Słyszała już tylko dalekie wycie szakali i przerywane szczekanie psów, które trwać będzie - pomyślała - przez całą noc.- Pora ruszać - powiedziała Victoria i wstała.Po chwili wahania zamknęła od zewnątrz drzwi swej celi, a klucz zostawiła w zamku.Przeszła przez drugą izbę, podniosła zwój czarnego materiału i stanęła na podeście ceglanych schodów.Noc była księżycowa; księżyc stał jeszcze nisko na niebie, lecz dostatecznie oświetlał drogę.Victoria zaczęła skradać się po schodach.Po chwili zatrzymała się cztery stopnie od ziemi.Znajdowała się na poziomie muru z adobe okalającego ogród.Jeżeli zejdzie na sam dół, nie uniknie przejścia obok domu.A wyraźnie słyszała chrapanie.Więc może lepiej iść po murze? Był gruby, nie przedstawiał większego ryzyka.Zdecydowała się.Ruszyła szybkim krokiem, zachowując jednak ostrożność, do miejsca, gdzie mur skręcał pod kątem prostym, przy ogrodzie palmowym.Natrafiła tu na wyrwę.Pokonała ją, zeskakując i ześlizgując się, a po chwili stała już na ziemi wśród palm.Pobiegła w stronę widocznej z dala dziury w ogrodzeniu gaju palmowego, przez którą wyszła na prymitywną uliczkę, tak wąską, że nie zmieściłby się na niej samochód, w sam raz dla osłów.Uliczka biegła pomiędzy domami z adobe.Victoria popędziła przed siebie ile sił w nogach.Rozległo się wściekłe ujadanie psów.Dwa bure kundle wybiegły z jakiegoś domostwa, warczały i szczerzyły kły.Podniosła z ziemi garść gruzu, cisnęła nim w ich stronę.Uciekły ze skowytem.Zwiększyła tempo.Za rogiem znalazła się na głównej ulicy.Wąska, poorana koleinami droga biegła wśród domków niewyraźnych w świetle księżyca.Zza ogrodzeń wyglądały palmy, psy warczały i szczekały.Zaczerpnęła tchu i biegła dalej.Psy wciąż ujadały, ale żaden człowiek nie zainteresował się nocnym intruzem.Wkrótce dotarła do rozległej równiny.Napotkała zamulony strumyk ze zmurszałym garbatym mostkiem.Dalej widać było drogę czy trakt ginący gdzieś hen, na horyzoncie.Znowu biegła, aż wreszcie nie mogła już złapać tchu.Mieścina została daleko w tyle.Księżyc stał wysoko.Z lewa, z prawa i z przodu rozpościerała się kamienista pustynia, bez roślinności, bez żadnych oznak ludzkiego życia.Płaski na pierwszy rzut oka krajobraz w rzeczywistości był lekko falisty.Victoria nie dostrzegła jakichkolwiek znaków drogowych, nie miała więc pojęcia, dokąd prowadzi trakt.Nie znała się na gwiazdach, nie potrafiła z nich odczytać kierunku.Było coś lekko przerażającego w tej wielkiej, pustej przestrzeni, ale nie było odwrotu.Trzeba iść przed siebie.Odpoczęła chwilkę, by złapać oddech, upewniła się spoglądając do tyłu, że nikt jej nie ściga, i ruszyła naprzód w tempie trzy i pół mili na godzinę, w nieznane.Kiedy nastał wreszcie świt, była wyczerpana i o krok od histerii, nogi piekły ją z bólu.Po blasku na niebie zorientowała się, że idzie w kierunku południowo-zachodnim.Wiedza ta na niewiele jej się zdała, nie wiedziała przecież, gdzie się znajduje.Dalej, nieco z boku, ujrzała płaski pagórek, a właściwie małe wzniesienie terenu.Zboczyła z drogi na pagórek i po dość stromym stoku wdrapała się na wierzchołek.Stąd mogła obserwować całą okolicę.Znowu ogarnęła ją nieokreślona panika.Wokół zupełne pustkowie.Krajobraz wyglądał pięknie w porannym świetle dnia.Ziemia i horyzont migotały pastelowymi odcieniami, brzoskwiniowymi, kremowymi i różowymi, na które kładły się cienie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]