[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Trzymaj się! - krzyknął Jack i podbiegł do niej, odrzucając kopniakiem jedną z rąk.Chwycił Essie w pasie i próbował postawić na nogi, ale ze żwiru wynurzyło się jeszcze więcej rąk i zaczęły odciągać go od Essie.Kopał, bił i młócił, aż udało mu się wyrwać i potoczyć na mokrą trawę.Essie wrzeszczała z bólu, gdy jedną jej nogę wciągnięto prosto w ziemię, a potem drugą.- Ratuj mnie! Moje nogi! O, Boże, ratuj mnie!Jack wstał, gramoląc się niezdarnie.Ale właśnie w tej chwili ujrzał szybko poruszające się bruzdy w żwirowej drodze oraz ręce, które wynurzały się z ziemi zagięte jak ręce pływaków tuż pod powierzchnią stawu.Było ich przynajmniej pięć, może sześć i wszystkie skierowały się ku wijącemu się ciału Essie, wydając płynny, chrupiący, żwirowaty dźwięk.Unikając rąk, napierających na niego ze wszystkich stron, Jack chwycił Essie pod pachy i pociągnął do góry.Wysunęła się z ziemi tak łatwo, że Jack upadł na plecy, a Essie na niego.Nadal wrzeszczała, nadal szaleńczo wymachiwała rękami.Ale już nie kopała.Nogi miała amputowane, dokładnie u góry ud, a z jej arterii udowych tryskały ciemne kaskady gorącej krwi, zalewając dokoła ziemię i całego Jacka.W jednej chwili jeszcze więcej silnych rąk wyrwało ją z uścisku Jacka i pociągnęło wzdłuż ścieżki.Próbował wstać, ale ze ścieżki wyskoczyła jeszcze jedna ręka i otoczyła jego szyję, dławiąc go i ściągając ponownie na ziemię.Poczuł inne dłonie, chwytające go za nogi i szarpiące ubranie.Mają mnie! Tym razem mają mnie! Zmielą mnie w taki sam sposób, jak zmelli psa Lovelittle'a i wyplują mnie ponownie.Usłyszał, jak Essie wydaje ostatni, wysoki wrzask.Kątem oka dostrzegł, jak wciągają ją w żwir, aż znikła.Ogarnięty paniką kopał dłonie, próbujące ciągnąć go za kostki, złapał rękę, która trzymała go za szyję i zmusił, by opadła.I wtedy ugryzł ją ze wszystkich sił.Ręka cofnęła się i odskoczyła.Jack wywrócił koziołka w trawę, zaczerpnął powietrza, chwiejnie stanął na nogach, a potem pobiegł jak szalony do bramy.Słyszał, że żwir wydaje dźwięk szszszszsz tuż za jego plecami - to maniacy Quintusa Millera nadpływali w pogoni za nim tuż pod powierzchnią drogi, z zagiętymi rękami wynurzającymi się z ziemi jak płetwy rekinów.Przeciągnął się przez dziurę w płocie koło bramy, podrapawszy sobie twarz gałęziami.Potem pobiegł do swego wozu i zapalił silnik.Z ziemi tuż koło otwartych drzwi wozu wynurzyła się dłoń i chwyciła go za nogę.Zatrzasnął drzwiczki na jej kiści i poczuł, jak ręka zwija się konwulsyjnie.Klnąc i trzęsąc się z obrzydzenia otworzył ponownie drzwiczki i odkopnął dłoń.Potem nacisnął na gaz, aż tylne koła kombi poślizgnęły się i zabuksowały, i odjechał.Snopy świateł jego wozu podskakiwały i chwiały się w deszczu.Widział drzewa, ogrodzenia, śliskie od deszczu zakręty.Bez przerwy zerkał w lusterko wsteczne, by się upewnić, że nikt go nie goni.Przejechawszy z milę trafił na głęboką kałużę, wpadł w boczny poślizg i omal nie wyleciał z szosy.Zjechał na bok, zatrzymał się i z całej siły ścisnął kierownicę, tylko po to, aby powstrzymać się od drżenia.Uspokój się, zacznij jasno myśleć.Jeśli wpadniesz w panikę, nie będzie już nikogo zdolnego stawić czoło Quintusowi Millerowi.Nie będzie nikogo, by uratować Randy'ego.Włączył radio.Pierwszy tego dnia kontakt z normalnością.Szczebiotała kobieta: „.i chwała niech będzie Bogu! Wczoraj byłam cała podziurawiona od raka, dziś zjadłam kiełbaski wieprzowe!” Zmieniał kanały, póki nie natknął się na stację, nadającą muzykę country and western.Po dziesięciu minutach, nadal drżący, ale nieco odprężony zjechał z pobocza i ruszył przed siebie.W tej chwili chciał tylko dotrzeć do domu, spać, a potem wymyślić, co dalej robić.Na razie bowiem jego umysł był zablokowany straszliwym przerażeniem.Jack prawie dotarł do skrzyżowania w kierunku Lodi, gdy ujrzał małą szarawą figurkę, stojącą dokładnie pośrodku wąskiej drogi.O Boże - modlił się.- Błagam, niech to nie będzie dziecko, nie prawdziwe.Mknął w stronę postaci prawie sześćdziesiąt mil na godzinę.Nie próbowała się ruszyć, nie próbowała odskoczyć mu z drogi.Tuż przed zderzeniem pomyślał: A jeśli ono jest głuche, a jeśli ono mnie nie zobaczyło.Odruchowo zahamował.Koła zablokowały się, opony zapiszczały i zderzywszy się z postacią czołowo, usłyszał okropny, głuchy huk.Przednią szybę całkowicie pokryły bryzgi krwi.Wpadł w poślizg, zatrzymał się, dysząc i dławiąc się.Chwiejnym ruchem wydostał się z samochodu.Rozmazane na masce kombi widniały szczątki ludzkiej istoty; kapiące i lepkie kiszki, skrzepy i żółtawe, połyskujące wory.W mętnym, odbitym świetle reflektorów unosiła się z nich para.Przez ubiegłe dwa dni Jack widział więcej wypadków śmierci niż przez całe życie, ale tego było mu już za wiele.Z premedytacją zamordował dziecko.Padł na kolana na poboczu drogi i zwymiotował na pół strawioną langustą.Po paru minutach wytarł usta, przetarł oczy i wstał.Będzie musiał usunąć ciało z przodu samochodu.W tyle leżało kartonowe pudło.Pomyślał, że może odedrzeć jeden jego bok i użyć go jako szufli.Jednak musiało to być dziecko, a on je przejechał.Żywe dziecko, takie jak Randy.Otworzył tylne drzwi kombi.W tym momencie przez boczne okno dostrzegł coś po przeciwnej stronie drogi.Coś niewyraźnego, coś szarawobiałego.Zmarszczywszy brwi obszedł samochód, by się temu przyjrzeć.Niezbyt daleko stała mała, pozbawiona twarzy figurka, milcząca, nietknięta.Stał i przyglądał się jej, wiedząc, że i ona mu się przygląda, choć jest pozbawiona twarzy [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • higrostat.htw.pl
  •