[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zjawił się następnej, wyznaczył dwóch więźniów, ale Ja leżałem już w głębi, zdecydowany, że przeżyję Zambrów.Był to obóz przejściowy dla Żydów z Zambrowa, Łomży, Śniadowa i Czyżewa; mieli tu czekać, aż nadejdzie ich godzi­na, aż przygotuje się dla nich rowy w Treblince.Spotkałem tu kilku mieszkańców zambrowskiego getta, między innymi „ważniaka", który przemawiając przed synagogą akcentował zawsze swoje słowa ruchami ręki.Schudł trochę, ale nie stracił pewności siebie i mówiąc, nadal wybijał rytm do wy­powiadanych słów.Pewnego wieczoru podszedłem cicho do jego łóżka; drzemał, a jego twarz o zamkniętych oczach i pu­cołowatych policzkach przypominała twarz różowego, pulch­nego dziecka.Szarpnąłem go.Instynktownym ruchem zasło­nił się ręką, jak przyłapany na gorącym uczynku psotny chłopak.Chciałem porozmawiać z nim jeszcze o Treblince, wypomnieć mu jego błędy, czy myliłem się uprzedzając, jaki los czeka Żydów z zambrowskiego getta?- O co chodzi? Co się stało?- Nic, nic.Zajmuje pan trochę za dużo miejsca.Trochę protestował, potem posunął się i spędziłem noc, le­żąc obok niego z otwartymi oczami.Już wiedziałem, że nie potrafiłby wykorzystać prawdy; przygniotłaby go, może do­prowadziła do utraty godności ludzkiej.Niechże odkrywa ją sam; nie będę jej głosić, aby przekonać tego człowieka, który robił, co mógł, by nie wyjść z ciasnych ram swojej osobowo­ści.Szukałem w obozie ludzi, z którymi mógłbym porozma­wiać.Nie było ich wielu, większość postanowiła zostać na miejscu razem z rodziną.Gdy opisywałem im Treblinkę, wie­lu potrząsało głową.- Za późno - mówili.- Nasze dzieci są z nami.Czy chcesz, żebyśmy je porzucili?Nie zniechęcałem się, ostrożnie namawiałem do ucieczki, do buntu; obserwowałem patrole wartowników, liczyłem rzę­dy drutu w zasiekach.Ucieczka była możliwa, nawet łatwa.Nocą panowało tak przeraźliwe zimno, że wartownicy na wie­życzkach obserwacyjnych nie wychodzili z budek.Widzia­łem, jak z podniesionymi kołnierzami szyneli wspinali się po drewnianych drabinach i natychmiast znikali w małych ka­binkach, które chroniły ich od lodowatego wiatru.Zauwa­żyłem również, że do obozu wpuszczano bez żadnej kontro­li wszystkich Żydów, którzy zjawiali się przy wejściu.Przy­chodzili codziennie, niektórzy w poszukiwaniu rodzin, inni nie chcąc już dłużej żyć, jak tropiona zwierzyna, a byli i ta­cy, którzy wierzyli jeszcze w człowieczeństwo katów.Obmy­śliłem szaleńczy, urągający zdrowemu rozsądkowi plan, któ­remu usiłowałem nadać pozory rozsądku: ucieknę, wysta­ram się u wieśniaków o chleb, wrócę do obozu, sprzedam chleb, a potem znowu ucieknę i, mając dość pieniędzy, ku­pię odzież i dokumenty, które zapewnią mi bezpieczeństwo, może nawet zdołam wrócić do Warszawy, odnaleźć ojca, przyłączyć się do partyzantów.Przez wiele dni nadaremnie myszkowałem po obozie w po­szukiwaniu nożyc.W końcu zabrałem duże nożyczki z bara­ku doktora Menkesa i jeszcze tego wieczoru schowałem się pod jedną z wieżyczek obserwacyjnych, gdzie nie docierały światła reflektorów.Te skrawki ciemności były zasadniczo patrolowane, ale zziębnięci żołnierze grzali się w budkach.Czekałem nieruchomo, wyciągnąłem bose stopy z pantofli i rozcierałem je dłońmi, nawet już nie szczękałem zębami.Słyszałem ujadanie psa komendanta przed barakiem, wi­docznie Bloch przyszedł po swą conocną daninę.Potem zapa­dła cisza.Rozkopałem zamarzniętą ziemię, przeciąłem zasie­ki, podarłem odzież, poraniłem się, czołgałem się, wsłuchiwa­łem w ciszę, spocony mimo mrozu; wreszcie znalazłem się wśród drzew.Byłem wolny.Ruszyłem przed siebie, dosze­dłem do jakiejś wsi.Wstawał dzień.Niebo wisiało nisko, cięż­kie od śniegu, ale na szczęście wiatr ustał.Pukałem kolejno do wszystkich drzwi, prosząc o chleb.Chłopi i wieśniaczki spoglądali na mnie w milczeniu, mówiłem tylko:- Chleba, chleba.Patrzyli na moje czerwone ręce, na poszarpaną kurtkę, po­darte łapcie i podawali mi okrągłe, twarde bochenki.Jakaś opatulona chustkami wieśniaczka dała mi kubek gorącego mleka i worek.Nie rozmawialiśmy z sobą.Podarta odzież, przez którą przeglądało moje czerwonosine od uderzeń i zim­na ciało krzyczały, że jestem Żydem.Ale dali mi chleba.Dzię­kuję wam, polscy wieśniacy.Przenocowałem w stajni razem ze zwierzętami, rano napiłem się ciepłego mleka prosto od krowy, potem z workiem pełnym chleba ruszyłem do obozu.Powtarzałem sobie, że nazajutrz wydostanę się znów, a za niemieckie marki zafunduję sobie nową tożsamość i inny wy­gląd.Nie czułem już nawet zimna.Byłem z siebie dumny jak w okresie getta, ilekroć przedostawszy się przez mur wraca­łem do domu, przechytrzywszy oprawców.Wartownik uchylił lekko drzwi.- Jestem Żydem.Chcę wejść.Tu są moi rodzice.Wskazał mi drogę gestem, bez słowa, jakbym był zwierzę­ciem, które dobrowolnie idzie do rzeźni.Wróciłem do mojego baraku i przez cały dzień sprzedawałem chleb.Utworzyła się tu, jak we wszystkich obozach, sieć handlowa i większą część mojego towaru odstąpiłem hurtownikom, którzy następnie rozprzedali go detalicznie.Wieczorem miałem pieniądze.Spa­łem spokojnie.Musiałem nabrać sił przed moim ostatnim dniem w obozie i kolejną ucieczką.Ale któż może być pewien jutra? Okazało się, że znów przepuściłem szansę.Na poran­nym apelu komendant Bloch długo przechadzał się między szeregami więźniów, aż w końcu zatrzymał się przed nami.Nosił długi skórzany czarny płaszcz z futrzanym kołnierzem, wysokie buty, zacierał dłonie w rękawicach, a my staliśmy nieruchomo, zdychając z zimna.-Jestem bardzo zmartwiony.Żydzi.Niektórzy z was zawiedli moje zaufanie.Miały miejsce ucieczki.Skradziono i zniszczono niemiecki sprzęt i narzędzia.Trzeba za to zapła­cić, Żydzi!Wszedł znów między nas, wybrał dziesięciu ludzi, wśród których spostrzegłem ważniaka z Zambrowa; był teraz przy­garbiony, cały jakby się skurczył.Co by mu z tego przyszło, gdyby o parę dni wcześniej poznał prawdę? Komendant Bloch kazał zakładnikom ustawić się rzędem.- Żydzi, ci ludzie umrą z waszej winy.Mogliby doczekać końca wojny w Ameryce, ale teraz umrą.Żołnierze stali już w pogotowiu, kilkunastu ludzi w heł­mach i grubych szynelach; czekali ciężcy, masywni, jak groź­ne zwierzęta.Sypał lekki, drobny śnieg.Komendant Bloch nie spieszył się, coraz to rzucał kilka nowych zdań.Igrał z naszym życiem, którym dysponował.- No, Żydzi, idźcie do waszego Boga!Kazał zakładnikom odwrócić się.Patrzyłem tylko na waż­niaka z Zambrowa; na jego czerwonej twarzy malowało się zdziwienie, podniósł rękę, myślałem, że przemówi, ale żoł­nierze brutalnie równali już rząd skazańców, skończyła się pora słów, przemówiły karabiny.Niebawem na śniegu leżało dziesięć trupów, wokół których kręcił się, ujadając, pies ko­mendanta.Ale komendant jeszcze z nami nie skończył.Ka­zał wystąpić z szeregów ojcom rodzin, którzy.mieli dzieci w obozie.- Żydzi, kochacie wasze dzieci.Zwierzęta też kochają swo­je małe.Życie dzieci jest w waszych rękach.Każdej nocy bę­dziecie pełnić straż, jeden Żyd co dwadzieścia metrów.Wy i wasze dzieci będziecie płacić za zbiegów.Skończyłem.Nowy system wprowadzono w życie tego wieczoru.To była zapora nie do przebycia [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • higrostat.htw.pl
  •