[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Trzecia sekunda była w pewnym sensie bardziej ludzka - poręczopadała teraz na zewnątrz, w dół, szybciej i płynnie; zamie­niłem się w ślepy strach, świadomość ślepego strachu, ślepy strach świadom sam siebie, przeszyty niedowierzaniem.Na­stępnie wzięło we mnie górę zwierzę; każdy nerw, mięsień, każde uderzenie serca pełną mocą i w zawrotnym tempie opie­rały się zagład-nie.Zniknęła wszelka przytomność umysłu.Moja ręka, ściskając poręcz i spadając wraz z nią, została oży­wiona do tego stopnia, że mogłaby zmiażdżyć ten kawałek drewna i nadać mu swój kaleki kształt.Zabrakło natomiast przytomności, która zmusiłaby mnie do puszczenia poręczy.Druga ręka waliła na oślep w poszukiwaniu oparcia, znalazła i uchwyciła się czegoś, co w dotyku przypominało roślinę; wtedy moje ciało wykonało przewrót do góry nogami i wy­lądowałem na skale po drugiej stronie poręczy, z takim impe­tem, że zaparło mi dech w piersiach.Poręcz wypadła mi z ręki, którą otworzył za mnie wstrząs.Nie pytając o pozwo­lenie, ta sama ręka zacisnęła się.Leżałem na plecach, z pię­tami wbitymi w skałę, z zaciśniętymi rękami.Zsuwałem się po stromiźnie, cal po calu.Jakaś dłoń trzymała mnie za kołnierz na karku.Przesta­łem się zsuwać i przyjrzałem się czerwonym plamom, poza którymi nie widziałem nic, były jedyną rzeczą, jaką widzia­łem.Czułem teraz wszystkimi nerwami i arteriami, że od upadku dzieli mnie pięć punktów zaczepienia i oparcia.Sku­teczność czterech z nich była minimalna: ręce i pięty wbite w miękką ziemię, lewa ręka trzyma się kurczowo jakiejś wątłej łodygi, prawa wbita w mokrą glinę.No i ten dławiący uchwyt dłoni, zaciśniętej z tyłu na zamszowym kołnierzu.Pierwsze cztery punkty zaczepienia mogły się okazać przydatne, ale nie ulegało wątpliwości, że wiszę przede wszystkim na tej pięści wpijającej mi się mocno w kark.To ona podtrzymy­wała mnie w mętnej, wiszącej przestrzeni.A świat, dopiero co pogrążony w ciszy, rozbrzmiewał łomotem mojego serca, hukiem w uszach i dyszeniem, które samo wydobywało mi się z piersi.Strach był żywiołem tak jak przestrzeń.Nie było tu miejsca na kokieteryjne rozmyślania nad bezwartościowością lub wartością życia.Zwierzę wiedziało nieomylnie, co jest wartością najwyższą.Świadomość przejawiła się jedynie w pragnieniu, które pragnęło samo z siebie, żeby strach ­tak jak bombardowanie, strzelanina, świst pocisków - zni­knął.Spoza pięści, gdzieś ponad nią, także ktoś dyszał.Obsuwałem się w dół.Dyszenie nade mną uległo przyspie­szeniu.Odważyłem się ruszyć jedną piętą i wbić ją o cal czy dwa wyżej, ale ziemia osunęła się i poczułem, że ten wysiłek zmniejszył tarcie, pomocne w powstrzymywaniu mego upad­ku we mgłę.Rick odezwał się, wymawiając starannie każde słowo: - Nie ruszaj się.Przestałem zsuwać się w dół.- Korzeń nad lewą ręką.Odważyłem się puścić powoli roślinę i pozwoliłem palcom pełznąć.Trafiły na korzeń, gruby, oślizgły, ale dobry do uchwycenia, bo powykręcany.- Podciągnij się.Moja lewa ręka wykazała siłę, o jakiej mi się nie śniło.Jedy­ną jej granicę wyznaczała wytrzymałość korzenia.Mógłbym się podciągnąć nawet gdybym miał u nóg kowadła.- Obróć się.ale powoli.Obróciłem się.Pięść obróciła się wraz ze mną, wykręca­jąc kołnierz., ale nie za bardzo.Nareszcie coś widziałem.Ja­kieś osiemnaście cali ziemi, szorstka trawa, kamyki i korzon­ki.Zbocze wznosiło się prawie pionowo.Rick leżał na brzu­chu na ścieżce, lewą ręką obejmował pionowy słupek, do któ­rego przymocowany był koniec złamanej poręczy.Prawą trzymał mnie za kołnierz.Słupek przechylał się z wolna w stro­nę przepaści, a spod jego podstawy osypywała się ziemia i kamienie.- Jezus Maria!Rick odezwał się -znowu bardzo wyraźnie.- Nie puszczę.Cal po calu.Przepełniała mnie teraz taka nadzieja na ra­tunek, że mieszanina nadziei i strachu wydała mi się więk­szą męczarnią niż.nagłe przerażenie, bo Rick przesuwał się wraz ze słupkiem, który go podtrzymywał; słupek i ciężar Ricka przeciw mojemu ciężarowi.Patrzyliśmy sobie w twarz, oko w oko, jego oko spod zmarszczonego czoła.Wyglądałnad wyraz spokojnie, jakby to idiotyczne igranie z naszą za­gładą stanowiło zaledwie drobny problem podatkowy czy administracyjny.Cal po calu.Pięty, palce, ręka, pięść.Najpierw położyłem na ścieżce rękę, potem łokieć, podniosłem się chwiejnie na jedno kolano i wtedy słupek przechylił się i spadł we mgłę z głuchym łoskotem.Pozostaliśmy splątani na ścieżce.Prze­pełzłem w poprzek na drugą stronę, gdzie moje ciało przywarło do korzeni i twardej skały.Milczałem.Najpierw na czworakach, potem chwiejnym krokiem ruszyłem z powrotem w dół, trzymając się lewej strony jak włóczęga lub pijak, któ­ry szuka poczucia bezpieczeństwa w bliskości muru.Potyka­jąc się przeszedłem przez strumyk i opadłem na głaz, na któ­rym już kiedyś siedziałem.Ujrzałem przed sobą buty Ricka.Głębszy odgłos strumyka stłumił ton lżejszy.Jakby góra przemawiała tym samym głębokim głosem, który przedtem było słychać, a który teraz, w moim umyśle, stał się widzial­ny wokół opadającego odłamu skały.Zachichotałem.- Drżenie i trwoga.Alfred Lord Tennyson.- Spokojnie, Wilf.Wszystko będzie dobrze.Jasne, że ,wiedział, literatura angielska i tak dalej [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • higrostat.htw.pl
  •