[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Byłby zabił Minoe, gdyby jej pierś prawdę błysnęła mu przed oczyma: oto raz ją ujrzawszy w gronie stu niewolnic, bez drgnienia na twarzy stojącą przy boku króla Azisa, zapragnął jak mąż pragnie kobiety, zaś teraz pragnął jej tysiąckroć razy więcej, aby ją mógł wlec po ziemi za włosy chwyciwszy, albo jej kazać, uwiązanej do siodła, biec za koniem.Och, jak bardzo jej pożądał, miłując tą śmiertelną miłością, która jest zemstą za nic i za wszystko: za to omdlenie oczu, patrzących w nieznane, za uśmiech wiedzący rzeczy tajemne, za tę piękność, która śmierć zadaje.Szaleństwo chwyciło go szponem za włosy, w przepaść ciągnąc.Wódz króla Azisa śmierć w tej chwili przysięgał miłowanej do obłędu córce i Azisowej, księżniczce Minoe za to, że ją widział nagą…A kiedy przyszli z królem Azisem na terasę, skąd widać było śpiewające tysiącem błysków cudne nadmorskie miasto, rzekł mu król:— Oto ci je oddaję, abyś je przywiódł do szaleństwa.Odejdź!Wódz przyłożył rękę do czoła i przyklęknął na prawem kolanie, potem bez słowa, chmurny jak nawałnica, co się wtacza nad obfitość i bogactwo urodzajnych pól, począł schodzić ku miastu, kuszącemu gwarem i szumem, brzęczącemu, jak pyszny ul, szemrzącemu jak gaj pomarańczowy, radosny słońcem, rozśpiewanemu jak gromada beztroskich młodzieńców, co ku winnicy zdąża, ująwszy krzepko dziewki pod ramiona.Tysiąc białych statków obsiadło błękitną przystań, jak stado białych mew, co zapadło na skały; wielka galera w tej właśnie godzinie przybiła do brzegu, z dalekich przybywszy mórz, i zdawało się, że jak zmęczony bachmat rycerski, co zdala przybieżał, bokami szybko robi, oddychając z trudem, niezmiernie znużona.Wódz wszedł w miasto i tonął w jego rozgwarze…A kiedy nadeszła noc i miasto, ukołysane szumem morza, do snu legło, wyszedł król Azis z cienistych komnat, gdzie przepędził skwarny dzień i zszedł w miejsce, skąd miał widok na swoja stolicę.— Wśród mroku nocy dojrzeć można było gorejące jego oczy i plamę twarzy, podobnej pośmiertnej masce z wosku.Patrzył na miasto i czekał; oczy wytężył i, oparłszy się o balustradę, stał niemy jak posąg i nieruchomy, zastygłszy w niezmiernym swym lęku, czekając, jak się jego lęk ulęknie śpiące miasto.— Strzeżcie króla Azisa! — doleciał go z oddali krzyk, podobny raczej do smętnego wycia psa, takim przeciągłym i dziwnym zabrzmiał jękiem.Król Azis głowę wtulił w barki, płaszczem się szczelniej owinął i jeszcze bardziej wzrok wytężył; dolna warga zwisła mu nisko i drżała, jakgdyby wielki król cierpiał w chłodzie nocy.A oto drgnął i trząść się nagle począł cały, jak liść.Daleko w dole, w ciemnej otchłani nocy, wiszącej nad wodami, buchnął ogromnym słupem płomień, jakgdyby dziwnym cudem wytrysnął z wody, a im wyżej w górę się wznosił, tem niżej w tymsamym czasie zapadał w morską czeluść; za chwilę trysnęła fontanna ognia gdzie indziej, potem dalej i jeszcze dalej, aż się cała przystań zalała ogniem, lejąc krwawy poblask na fale, które, wzburzone i jakby przerażeniem wzdęte, poczęły gasić nierozumnie słupy ognia, płonące w wodnej czeluści, łamiące się po uderzeniem fal na tysiące części; zaś na ich grzbietach, pokrytych krwawą pianą, jaką wyrzuca z pyska koń, zagnany na śmierć, szaleć począł pożar tak straszny, że się płat nieba zakrwawił, a morze hucząc z przerażenia, tłuc poczęło falą o brzeg jakby uciec chciało na ziemię przed tą nawałą ogni chwytającą wężowemi, kosmatemi od płowego dymu łapami płomieni, cudne, śnieżne statki, drzemiące na fali i śniące o dalekich wyspach.Jak niebotyczna sosna płonął olbrzymi maszt galery, która setką wioseł drąc fale, przybyła przed nocą; płonęły łodzie, strojne w białe żagle, jak w motyle skrzydła, statki kupieckie, odęte worami zboża, brzuchate galery, dźwigające w przepaścistem wnętrzu błamy purpury i złoty kruszec, okręty wspaniałe, w wojennym czasie wiozące niezliczone hufce ku zagładzie obcych ziem, rybackie łodzie, czarną przykryte płachtą, jak wielkie trumny.Niezmierny pożar objął je wszystkie olbrzymiem koliskicm, a straszliwy płomień, dojrzawszy przy swojem krwawem świetle żagiel nietknięty i biały, jakby blady z trwogi, rzucał się jak żbik, skacząc przez morską przepaść i wyszczerzonemi zębami darł tułów łodzi, rwał na strzępy żagiel, piał się po maszcie, gwiżdżąc i sycząc, radując się wśród piekielnego śmiechu
[ Pobierz całość w formacie PDF ]